wtorek, 18 grudnia 2012

Pociąg do CocaColi

Święta Bożego Narodzenia to nie tylko kilka dni w okolicach przesilenia zimowego, to cały sezon pełny światełek i światecznej muzyki (czytaj: zagranicznych hitów z islandzkim tekstem). Jak co roku do Reykjaviku ciężarówki Coca Coli (Jólalestur - świąteczny pociąg) wjeżdżają kawalkadą jakby prosto z reklamy tego sławnego trunku. Oświetlona i tętniąca sezonowymi przebojami parada ze Św. Mikołajem na czele na dobre ustanawia czas ogólnego podniecenia i oczekiwania, który w sklepach czuć było o wiele wcześniej. Od wielu już lat trwa korporacyjny wyścig o palmę pierwszeństwa w przekładaniu "ducha świąt" na dochody. Coca Coli udaje się to znakomicie - od 1930r. kiedy to po raz pierwszy Św. Mikołaj w czerwonym kubraczku pojawił się na plakatach reklamowych tej firmy, Cola stała się symbolem grudniowego szaleństwa. Swoją drogą nieprawdą jest, iż obraz Św. Mikołaja jest stworzony przez Coca Colę - czerwony kubraczek pojawia się od początku XXw. w różnych kontekstach.
Islandzkie zauroczenie brązowym płynem nie zna granic; spośród wszystkich krajów świata mieszkańcy Wyspy spożywają najwięcej Coca Coli na głowę. Entuzjaści podreślają, iż isladzka woda czyni tutejszą Colę najlepszą na świecie, z kolei scepytcy sugerują związek między stopniem spożycia napoju a szalejącą epidemią otyłości, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży.
To właśnie dzieci ustawiają się rzędami po dwóch stronach ulicy, którą przejeżdżają ciężarówki. Przepychają się aby być jak najbliżej mistycznego zjawiska, a te co jeszcze nie chodzą o własnych siłach są przez troskliwe mamy wystawiane na działanie czerwonej aury oraz kojący widok czerwonego Św. Mikołaja pozdrawiającego wszystkich z kabiny.
Sęk w tym jednak, iż mimo wrażenia publicznego eventu, którego elementami są policyjne samochody otwierające i zamykające kawalkadę oraz tłum ratowników pilnujących aby dzieci nie dostały się pod koła, mimo tej samej słodkiej muzyki, która już od tygodni umila wszystkim zakupy, "pociąg Coca Coli" pozostaje w swej oczywistości reklamą międzynarodowej korporacji z siedzibą w Atlancie, USA, korporacji, której udało się uzyskać status symbolu świąt. Jak gdyby picie chłodnego napoju w cieme zimowe dni wywodziło się wprost z tysiącletnich tradycji gatunku ludzkiego.



Ciężarówki Coca Coli nawiedzają Reykjavik. Fot. Tomasz Chrapek

czwartek, 22 listopada 2012

Człowiek za burtą

Djupið - najnowszy film znanego islandzkiego reżysera Baltasara Kórmakura porusza temat mający dla Islandczyków szczególną wagę - zmagania człowieka z oceanem.
Więź łącząca mieszkańców Wyspy z oceanem jest oczywista, jednak od zawsze "wielka woda" miała podwójną rolę: tej co daje i tej co zabiera. Z oceanu pochodziło drewno do budowy domostw i ryby, które zapewniły Islandii gospodarczą stabilizację. Niestety cena, którą od zawsze płacili Islandczycy za dary morza nie jest niska: co roku woda zabierała życie od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Praktycznie każdy mieszkaniec ma w swojej rodzinie historię związaną ze śmiercią na morzu, dlatego też film ten portretujący postać Guðlaugura Friðþórssona - jedynego ocalałego marynarza po zatonięciu kutra Breki u wybrzeży Vestmannaeyar w 1984r - dotyka żywej traumy części islandzkiego społeczeństwa. Obraz to wyważony i z dokumantalną wręcz ścisłością trzymający się faktów. Zapewne reżyser nie chciał ozdabiać go zbytnio efektami aby nie stracił na autentyczności; każdy islandczyk doskonale zna każdy szczegół tej historii. A historia Guðlaugura jest doprawdy niezwykła - przez ok. 5 godzin płynął w kierunku wyspy w lodowatym oceanie (temperatura wody 5-3°C) by przez kolejne dwie przedzierać się boso przez pole lawy w zamieci śnieżnej aby w końcu znaleźć pomoc w pierwszym napotkanym domostwie. Jest to póki co jedyny taki przypadek na świecie i badania wykazały, że tkanka tłuszczowa Guðlaugurabardziej przypomina tkankę foki niż człowieka.
Największym atutem filmu są zdumiewająco realistyczne ujęcia i bohaterska wręcz rola głownego aktora, który w wodzie musiał spędzić większość czasu. Odważne zdjęcia kręcone na otwartym morzu (dla potrzeb filmu naprawdę zatopiono kuter) łącznie z kluczową sceną wychodzenia bohatera na brzeg podczas sztormu (w której to scenie zagrał sam reżyser nie chcąc narażać życia aktorów) naprawdę oddają atmosferę zagrożenia i surowość żywiołu jakim moze być jest woda.

Ostatnio sam też miałem okazję doświadczyć na sobie jak to jest znaleźć się poza burtą w lodowatym oceanie. Zdarzyło się to podczas leniwego niedzielnego żeglowania po zatoce Faxaflói nieopodal Reykjaviku. Wychodząc poza bezpieczą strefę za potrzebą, złapałem się elementu żaglówki, który nie był przytwierdzony na stałe. Wystarczyła chwilowa utrata równowagi aby po chwili zobaczyć bąbelki powietrza unoszące się ku powierzchni wody, a potem oddalającą się żaglówkę. Oczywiście załoga zorientowała się w mig co się stało i zaczęłą manewry w celu wyłowienia mnie z powrotem na pokład. Aby zrobić zwrot w moją stronę musieli odejść na sporą odległość, co w połączeniu z nieudaną próbą rzucenia mi koła ratunkowego oraz stopniowym przenikaniem morskeigo chłodu przez ciało spowodowało, iż zacząłem się czuć dosyć nieswojo. Ostatecznie po raz pierwszy w życiu byłem "człowiekiem za burtą" i za bardzo nie wiedziałem czego mogę się po tej roli spodziewać.
Jeszcze tylko chwilowy stres spowodowany widokiem żaglówki pędzącej prosto na mnie, uchwycenie się rzuconego (tym razem celnie) koła ratunkowego i już byłem z powrotem na pokładzie.
To niespodziewane doświadczenie kosztowało mnie telefon i jedną z cześci do GoPro, którymi słona woda morska zajęła się w znanym sobie stylu.



wtorek, 13 listopada 2012

Zimowy upadek

Dzisiaj rozpoczęłam swój zimowy sezon rowerowy. Wyszłam z domu... w ten ciemny poranek wsiadłam na rower i pomyślałam jak to przyjemnie jest jechać czując zapach świeżego powietrze. Wczoraj Tomek zamontował mi nowe światełka, więc cieszyłam się jak dziecko. Dodatkowe mrugające światełko przypięłam sobie do torebki aby czuć się jeszcze bardziej bezpiecznie. 
Kiedy na niebie gwiazdy już dogasały postanowiłam tym razem pojechać do pracy inną drogą, która wiedzie dookoła parku. W okresie wakacyjnym wyremontowano tam chodnik, który ja się okazało zamienił się zimą w lodowisko. Nie trzeba było długo czekać na reakcje mojego roweru na tą niespodziankę. Nawet nie pamiętam jak znalazłam się na betonie. Moje śniadanie i owoce zostały automatycznie wyrzucone z koszyka i pofrunęły na jezdnie. Kierowcy aut zwolnili nie wiedząc czy pozbieram się sama czy może mi pomóc. Na szczęście moja puchowa kurka, w której wyglądam jak dżdżownica zamortyzowała upadek. Rower jednak nie nadawał się do dalszej jazdy. Próbowałam jeszcze naprawiać łańcuch ale czas już nie pozwałam mi na to.    Pozbierałam śniadanie z ulicy i ruszyłam pieszo do pracy zostawiając po drodze rower u Tomka w pracy.
Przyznam jednak, że bardziej odczułam ten wypadek psychicznie niż fizycznie. Przyszłam do pracy strasznie roztrzęsiona. W swoim życiu już tyle razy spadałam z roweru, że ciężko to policzyć. Czuje jednak, że im jestem starsza coraz gorzej to znoszę. Co zmienia się w człowieku, że z czasem jest coraz ciężej podnieść się po upadku? Nie chodzi przecież o ból fizyczny. To jest coś w Nas samych... bo przecież jesteśmy już stateczni, poważni i to własnie może usypia czujność... Wcale nie jest tak, że po kolejnym upadku człowiek jest silniejszy. Być może nie boi się go tak bardzo bo zna jego smak ale pomimo tego zbiera się po nim już znacznie dłużej. Hmm...a może jeszcze jestem w szoku.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Polski akcent


Czasami mam wrażenie, że daleko od kraju kultywowanie polskich tradycji nabiera nowego wymiaru.  Dbanie o polskie zwyczaje jest bardziej świadome i przemyślane.
Często bowiem odpowiadamy sobie na pytanie czym dla mnie jest polska tradycja i czy chcę ją obchodzić. Poza tym wiele osób, które nie znają polskich zwyczajów pyta skąd się one wywodzą, jaki jest ich zarys historyczny, co oznaczają itp. Aby dobrze odpowiedzieć na wszystkie pytanie osobom, które nie mają pojęcia o polskiej kulturze trzeba niejednokrotnie samemu trochę się dokształcić. W Polsce bowiem często nie zastanawiamy się nad pewnymi zwyczajami, po prostu obchodzimy tak jak wszyscy dookoła. Tutaj nie jest to jednak żadne wytłumaczenie. Jeśli chcemy coś robić powinniśmy wiedzieć dlaczego.
Nie mamy bowiem żadnych presji społecznych oraz rodzinnych.Wręcz przeciwnie wymaga to od Nas dużo determinacji i siły aby iść pod prąd. Jesteśmy tutaj w mniejszość, a wiele polskich tradycji Islandczycy nie rozumieją. Nie wszystkim starcza odwagi, siły i chęci aby działać.  To musi wypływać z Nas samych. Nikt Nas bowiem do niczego tutaj nie zmusza.

Do tych refleksji skłonił mnie niedawno obchodzony dzień Wszystkich Świętych. W Polsce jest to czas refleksji i zadumy. Rodziny idą na cmentarze aby zapalić świeczkę bliskim zmarłym.
W Islandii natomiast jest to czas zabawy Halloween. Przebrane dzieci chodzą po domach prosząc o słodycze, a dorośli w strojach wampira czy zombie idą na tańce do miasta. Jest to czas radości i zabawy. W takich momentach ciężko jest wytłumaczyć Islandczykom, że my wolimy iść na cmentarz i zapalić znicz. Oni nie rozumieją dlaczego się smucimy skoro to taki radosny czas. Od Nas również wymaga to wiele determinacji. Kiedy wszyscy bawią się my ruszamy na cmentarz, na którym nie ma nawet jednego płonącego znicza. Jest ciemno i smutno a rodzina, z którą zazwyczaj spędzamy ten czas jest daleko w Polsce.
W takich momentach  przychodzą na pomoc przyjaciele, którzy stają się jak rodzina. Poza tym w dniu Wszystkim Świętych jest również spotkanie przy grobie polskich marynarzy w Reykjaviku organizowane przez urząd konsularny. W większym gronie zawsze raźniej.

Idąc za ciosem postanowiliśmy również uczcić Dzień Niepodległości. Spotkaliśmy się z przyjaciółmi aby obejrzeć polski film "Bitwa Warszawska" oraz upiec rogale marcińskie (poznański specjał). Aby tego było mało to włączyliśmy również pieśni patriotyczne i zaczęliśmy śpiewać (z tym poszło nam znacznie gorzej). Było bardzo wesoło i radośnie. Opowiadaliśmy o czasach dzieciństwa i o panujących zwyczajach w danej rodzinie. Najwięcej opowiadały dzieci wojskowych czyli ja i Miłosz. Mieszkanie koło jednostki wojskowej miało swoje uroki szczególnie w takim dniu 11 listopada. 

Wspomnę tylko, że nie nie tylko w święta głośno o polskiej kulturze. W miejscowości Selfoss tydzień temu odbyły się dni polskie. Było gwarno i wesoło. Polacy stanęli na wysokości zadania.  Było duuużo jedzenia, zdjęcia z Polski przygotowane przez Polskie Stowarzyszenie Fotografów "Pozytywni" (do których należy Tomek) i dużo zabawy.

Prezentacja książek i wystawa zdjęć Pozytywnych. Fot. Tomasz Chrapek

Polskie specjały w Selfoss. Fot. Tomasz Chrapek

...i polskie pieśni. Fot. Tomasz Chrapek



czwartek, 8 listopada 2012

Sztorm

Jeszcze nigdy nie przeżyłam takiego sztormu jaki był w piątek. Wiatr dochodził w porywach do 64 m/s czyli ok. 230 km/h. Dla porównania huragan Sandy paraliżujący Stany Zjednoczone tyczeń wcześnie wiał z prędkością do 175 km/h. 
Z okna swojej pracy mogłam obserwować jak ogromne fale przelewały się przez wały zalewając przejeżdżające samochody. Fale niosły ze sobą ogromne ilości kamieni powodując duże zagrożenia. Jak jechałam do pracy, musiałam mocno trzymać kierownice aby bezpiecznie dotrzeć do celu.

W południe już wszystkie jednostki pomocnicze były w pogotowiu. Tomek jak również wszyscy pozostali wolontariusze zostali wezwani do stawienia się w swoich jednostkach. Bardzo dużo ratowników ruszyło na pomoc ludziom. Wiatr zrywał dachy oraz wyrzucał auta z drogi. Wiele osób zostało również porwanych przez wiatr. Lekarze mieli w tym dniu pełne ręce roboty.

Wzywano przez radio aby nie wybierać się w dalekie podróże oraz sugerowano pozostanie w domach. W wielu miejscach woda morska uszkodziła instalacje świetlne. Jadąc autem byłam zmuszona przejechać na czerwonym świetle (dziwne uczucie).

Na północy kraju spadł natomiast gęsty śnieg paraliżując większość miast i miasteczek. Wiele dróg zostało zamkniętych. Na facebooku bardzo szybko rozchodziły się informacje oraz zdjęcia tego co się dzieje w kraju.

Sztorm miał też duży wpływ na festiwal Airwaves. Wiele osób nie dało rady dotrzeć na koncerty. Tym samym samo słowo Air-waves można było interpretować dosłownie.

Wielu turystów odwiedzających Islandię w tym czasie nie mogło uwierzyć w to co zobaczyli. Kraina ognia i lodu po raz kolejny pokazała, że może być niebezpieczna.  

środa, 31 października 2012

Oręż na zimę

Wrzesień i październik są to miesiące próby pt. "Jak szybo potrafisz zmienić swój dotychczasowy tryb wakacyjnego działania na tryb ZIMA!?" A trzeba przyznać, że w Islandii to są dwa różne światy. Temperatura może nie ma takiego znaczenia gdyż są tutaj niewielkie amplitudy temperatur, ale brak słońca daje mocno w kość. Każdego dnia słońce świeci 7 minut krócej, o ile w ogóle pokaże się zza chmur. Dodatkowo nadciągają silne wiatry oraz poziome deszcze. Robi się pochmurno, a tym samym jakoś tak smutno.
Jest to moment zmierzenia się z nadchodzącą ciemnością i apatią. Jedni mają już wcześniej przygotowany oręż do walki, inni próbują własnymi siłami pokonać beznadzieję, która wdziera się w każdą komórkę ciała.

Moim orężem było zapisanie się na kurs islandzkiego. Kurs rozpoczęłam już na początku września. Był to bardzo intensywny kurs, który odbywał się trzy razy w tygodniu po 2,5 h. Często w ogóle nie wracałam z pracy do domu tylko od razu szłam na zajęcia i wracałam do domu po godzinie 20. Szkoła znajduje się  na przeciwko mojej pracy zatem czas jaki mogłabym poświęcić na ewentualny dojazd wykorzystywałam na naukę. Muszę przyznać, że poznałam tam bardzo ciekawe metody nauczania. Największy progres zrobiłam dzięki pisaniu Dagbók czyli pamiętnika po islandzku. Na każde zajęcia należało napisać co robiło się każdego dnia, a następnie czytaliśmy lub opowiadaliśmy o tym na zajęciach. Dzięki temu bardzo szybko poznaliśmy codzienne życie wszystkich osób w grupie. Grupa była tylko 8 osobowa co miało pozytywny wpływ na jakość uczenia się. Poza tym panowała bardzo rodzinna atmosfera. Generalnie założeniem szkoły jest nauka przez praktykę. Razem gotowaliśmy, oglądaliśmy filmy, byliśmy na Viðdey (na zapaleniu światła dla Jona Lennona) itp. Pomimo, że kurs bardzo mi się podobał przychodziłam do domu zmęczona jak pies. Był to bardzo intensywny okres. Nie miałam nawet czasu żeby coś skrobnąć na blogu. Teraz jednak postanowiłam sobie zrobić małą przerwę i kontynuować naukę w styczniu.

Yoko Ono na wyspie Viðey

"Peace Tower"




środa, 5 września 2012

Gokarty

W czasie deszczu dzieci się nudzą, zatem w co się bawić gdy na zewnątrz leje - oto jest pytanie.
Spośród rozrywek "wewnętrznych" gokarty to jedna z nowszych pozycji w islandzkim "menu". Wizja ścigania się po torze w bliskim kontakcie z prawie wszystkimi "chwytami dozwolonymi" powinna być niezmiernie kusząca dla islandzkiej populacji kierowców uwięzionych pomiędzy kilkoma asfatowymi drogami z maksymalną dozwoloną prędkością 90km/h.
Kupiony karnet na 17 minut jazdy (7 min rozgrzewka plus 10 min wyścig) czkał na taką właśnie deszczową pogodę. Przed wyścigiem należy założyć kombinezon do złudzenia przypominający ubiór kierowców formuły 1 (nawet reklamy były na miejscu) oraz kask. Potem już tylko rozruch silników (silniczków) i jedyne o czym musimy myśleć to pedał gazu, hamulec oraz kierownica. Z pewnością pomocne w tym sporcie jest doświadczenie w "ścigankach" komputerowych, niestety ostatnie moje godziny spędzone za wirtualną kierownicą miały miejsce jakieś 10 lat temu (sławny Colin McRae Rally). W ostatniej chwili dołączyli do nas islandczycy, którzy z pewnością mieli większe doświadczenie w tym temacie. Generalnie kluczem do sukcesu w wyścigu jest jak najdokładniejsze wchodzenie w zakręty czyli umiejetne operowanie hamulcem i kierownicą (gaz trzyma się praktycznie ciągle "do dechy"). Niebagatelne znacznie ma też waga kierowcy - im lżejszy tym szybciej samochodzik nabiera prędkości.
Niestety dla Izy kręcenie się w kółko po torze oznacza niemal pewną chorobę lokomocyjną.


Iza w pełnym stroju wyścigowym

wtorek, 4 września 2012

Pożegnania

Będą już jakiś czas za granicą zauważyłam, że emigracja pozytywnie służy osobom otwartym i lubiącym zmiany. Tutaj bowiem wszystko jest dynamiczne.
Dla wielu osób Islandia jest często tylko przystankiem w podróży życia. Jest jednorazową przygodą lub inspiracją do kolejnych zmian. Nowy kraj daje bowiem możliwość zdystansowania się do znanej nam w innym kraju rzeczywistości. Mając dystans do pewnych spraw można wiele rzeczy zrozumieć i nabrać siły do kolejnych działań. 
Tutaj cały czas poznaje się nowych ludzi ale z drugiej strony trzeba się liczyć, że te znajomości mogą nie potrwać długo. Wiele osób cały czas poszukuje swojego szczęścia. Jeśli nie znajdują go tutaj na wyspie to pakują plecak i ruszają dalej.

Czasami mam wrażenie, że w ciągu roku częściej jestem na imprezach pożegnalnych z okazji czyjegoś wyjazdu, niż urodzinowych. Spotkania te z jednej strony są radosne, a z drugiej strony pozostawiają w Nas pewien rodzaj pustki. Wiąże się to pewnie z tym, że przyjaciele często zastępują tutaj rodzinę, która została w kraju. Zamiast na niedzielny obiad do rodziców spotykamy się na niedzielnym basenie. 
Koniec wakacji jest szczególnym czasem pożegnań. Część osób pozostawia decyzję o wyjeździe właśnie na koniec lata. Ostatnio żegnaliśmy Karola, który ruszył podbijać polski rynek pracy. Tydzień temu natomiast przygotowaliśmy z Tomkiem pożegnalny obiad dla dwójki paralotniarzy, którzy postanowili przenieść się do Szwajcarii. Za miesiąc natomiast kolejna koleżanka rusza do Norwegii.
Przy tak częstych zmianach ciężko jest budować trwałe przyjaźnie. Czasami poznajemy ludzi wiedząc, że za rok lub dwa już ich tutaj nie będzie. Pomimo tego myślę, że trzeba po prostu żyć dniem codziennym i nie martwić się tym co będzie jutro. Skoro nie można zmienić rzeczywistości to należy pozytywnie nastawić się do niej. Wyjazd Ani i Marty wiele mnie nauczył. Nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z nimi na żaden inny. Nawet jeśli pożegnania są trudne to i tak przyjaźń jest tego warta. 

czwartek, 30 sierpnia 2012

Polskie wojaże 1-19 sierpnia

Czytałam właśnie, że dobre samopoczucie po urlopie trwa tylko 3 dni od powrotu z wakacji i nie ma znaczenia jak długi był to wypoczynek  Ufając tym badaniom moje wakacje w Polsce, które skończyły się  ponad tydzień temu są już tylko wspomnieniem. Jest jednak co wspominać!
Ruszyłam sama do Polski 1 sierpnia na okres ponad dwóch tygodni. W związku z tym, że Tomek miał wcześniej wyjazd do Grenlandii, nie mógł mi towarzyszyć w mojej podróży. 

Iskrą motywacyjną wyjazdu było zaproszenie kolegi Przemka vel Murzyna na wesele. Była to dla mnie niesamowita okazja spotkania się z całą ekipą tarnogórską. W jednym czasie miałam okazję ze wszystkimi porozmawiać i potańczyć. Nie często zdarzając się takie możliwości.
Niektórych znajomych nie wiedziałam po parę lat. Dziwiło mnie jednak to, że nawet ludzie mieszkający w tej samej miejscowości nie mają wiele czasu na spotkania. Wszyscy zasłaniali się brakiem czasu. Miałam  wrażenie, że każdy wpadł w wir pracy, dzieci, domu i kredytu. Szkoda, że ostatecznie tylko wesela i pogrzeby stają się miejscem spotkań. 
Powracając jednak do imprezy to było tak idealnie, że nawet nie wiem o czym napisać. Wszystkie ramy kulturowo-społeczne zostały zachowane. Nie było nawet żadnej zabawnej wpadki. Pewnie wiele par marzy o takim weselu ale z drugiej strony to własnie niesztampowe zachowania i rzeczy wspomina się najdłużej. 

Drugim ważnym powodem wyjazdu była chęć ujrzenia mojego siostrzeńca Dawida oraz spędzenie czasu z rodziną. Niesamowite jak dzieci się zmieniają. Nie bez powodu uważa się, że to właśnie dzieci są zwierciadłem upływającego czas. Zmiana była diametralna. Rok temu wyjeżdżając z Polski żegnałam niemowlę, a w tym roku witałam się z małym chłopczykiem. Przebywanie z dzieckiem było ciekawym doświadczeniem. Dzieci są jak syreny policyjne, jak tylko zrobisz coś nie po ich myśli to wszczynają alarm. Szybko trzeba je czymś zainteresować aby je uspokoić. Za to uśmiechem rekompensują wszystko.



Poza tym zrobiłam sobie kilka postanowień przed wyjazdem. Przede wszystkim wakacje będą czasem spokoju i sielanki. Przyznam, że założenie z góry było ciężkie do zrealizowania ale starałam się jak mogłam. Myślę, że spokój najpierw należy znaleźć w sobie, a wówczas każde działanie będzie wyważone. Aby pomóc sobie w tych rozważaniach już w pierwszy dzień powiesiłam sobie hamak między śliwką, a orzechem. Było to doskonałe miejsce do przetrwania sierpniowych upałów. Poza tym tata wyreperował mi mój rower w kwiaty, który był moim ulubionym środkiem transportu między Królestwem Laryszonii, a TG. Jazda polami w czasie żniw była czystą przyjemnością nie wspominając już o latających nad głową bocianach. 



Ważną kwestią mojego urlopu było spotkanie się z przyjaciółmi. Zrobiłam wszystko co w mojej mocy aby mi się to udało. Przede wszystkim postanowiłam wybrać się z Madzią i Agą w góry. To był strzał w dziesiątkę. Poza domem, na szlaku rozkwitały rozmowy egzystencjalne. Nie przeszkadzał Nam nawet deszcz. Ruszyłyśmy z Węgierskiej Górki czerwonym szlakiem do schroniska Słowianka.


Wieczorem miałyśmy szansę rozgrzać się przy ognisku. 


Na drugi dzień ruszyłyśmy na Hale Rysianke.



Aby ostatecznie dotrzeć na Krawców Wierch.


W  bacówce przyplątał się do Nas piesek Burek, który towarzyszył Nam już do końca podróży czyli zejścia do Złatnej gdzie złapałyśmy stopa do Żywca.


Wracając mogłyśmy podziwiać wschodzące słońce zza drzew


Góry były dopiero początkiem moich podróży. Na drugi dzień postanowiłam pojechać do Poznania w odwiedziny do Doroty i Łukasza. W Poznaniu nie byłam już 5 lat od czasu ukończenia studiów. Miło było zatem zjawić się na starych śmieciach. Spotkać się z Agatą i przemierzyć wąskie uliczki starego miasta. Udało mi się nawet pojechać nad Rusałkę.


Z Agatą tuż koło rynku



Na koniec zostawiłam sobie stały punkt moich podróży czyli Częstochowę. Tym razem jednak wolałam się skupić na odwiedzeniu Patrycji i teściów niż gonitwie między wszystkimi członkami STKNu.
Patrycja w ciąży wyglądała przepięknie.


Z Częstochowy wróciłam do Królestwa Laryszonii gdzie czekało na mnie rodzinne spotkanie. Przyjechała siostra oraz rodzinka z Mogilna. Dzięki pięknej pogodzie i miłej atmosferze w głowie pozostał mi obraz wakacyjnej sielanki.

Nie wspominając już o pysznych warzywach i owocach z przydomowego ogrodu.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Lata 20'te

Głównym punktem ostatniego weekendu była swingowa impreza u Ani i Karola. Wcześniej przeprowadziłam wnikliwą rozmowę z naszą koleżanką Olą na temat lat 20tych. To jest jej ulubiony punkt w historii. Wszystko przez muzykę Lindy hop, której jest wielką fanką. W dużej mierze dzięki niej wystylizowałam się na damę z dawnych lat. Tomkowi wystarczyło również parę dodatków takich jak kaszkiet i szelki aby zmienić styl.
Impreza była międzynarodowa. Poznaliśmy bardzo ciekawych ludzi. Muzyka swingowa rozbrzmiewała w mieszkaniu, porywając ludzi do tańca. Wcześniej jedna z koleżanek gospodarzy udzieliła wszystkim wskazówki co do kroków tanecznych. Dzięki przebraniom mogliśmy się w łatwy sposób przenieść w świat międzywojenny. Większość z panów miała meloniki, natomiast panie miały pióropusze, rękawiczki i wolaki. Na ścianach wisiały natomiast piękne plakaty z lat 20tych. Myślę, że też i nasze zachowania były zmienione. Byliśmy bardziej eleganccy i powściągliwi ;) 
Tak wystylizowani ruszyliśmy do miasta. Reykjavik jest tak otwarty na różnego rodzaju imprezowe pomysły, że nikt szczególnie nie zwrócił na Nas uwagi. Całą ekipą dotarliśmy do Dolly, gdzie mieliśmy okazję już przenieść się w świat muzyki XXI wieku. Wielką niespodzianką był również fakt, że tuż obok Nas siedział Ben Stiller. Śmialiśmy się, że jest naszym prezentem urodzinowym dla Ani. 
Ja przyznam się, że nawet nie wiedziałam kim on jest. Musiałam dokładnie się przyjrzeć aby skojarzyć go ze światem filmu, gdyż jego nazwisko nie wiele mi mówiło. Niesamowite było to, że wielu ludzi nadal czuje przyspieszony rytm serca widząc kogoś znanego. Myślę, że jest to chęć "świecenia światłem odbitym" czyli podziwiajcie mnie bo znam Pana X. Dobrze jednak, że w Islandii można się tego wyzbyć. Tutaj po prostu wszyscy się znają ;)


czwartek, 23 sierpnia 2012

Papierowa rocznica

Rocznica ślubu była pod znakiem samych pozytywnych niespodzianek. Wszystko dzięki Tomkowi. Stanął na wysokości zadania ;) Ja zachowałam się jak typowa księżniczka. Wystroiłam się w nową sukienkę i pachniałam ;) 

Wcześniej jednak zrobiłam wszystko aby  wrócić z wakacji na czas i ten dzień spędzić razem. Początkowo miałam w planach przylecieć bezpośrednim lotem z Krakowa, który był dzień po naszej rocznicy. Ostatecznie udało mi się znaleźć łączony lot przez Londyn i wylądować dokładnie w nocy z 19 na 20 sierpnia. Być może symbole nie są dla niektórych ważne (patrz Tomek) jednak ja nie wyobrażałam sobie spędzić ten czas osobno i jeszcze na dodatek w dwóch różnych krajach.  

Tomek przyjechał po mnie na lotnisko z... pralką. To prawie jak kwiaty, pomyślałam ;) Okazało się, że w tym czasie wymienił starą pralkę na nową i nie miał jej gdzie zostawić więc załadował ją do samochodu. Pralka towarzyszyła nam również w drodze do restauracji i do kina. Teraz jak o tym piszę to uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Rzeczy niebanalne pamiętamy w końcu najdłużej. 

Największą jednak niespodzianką nie była kolacja, kwiaty czy kino w wykonaniu Woodego Allena tylko nakręcony film Tomka dla mnie. Kiedy już wróciłam do domu myśląc "cóż za piękny dzień" otrzymałam wisienkę na torcie. Usiadłam w moim bujanym fotelu i obejrzałam na projektorze życzenia Tomka i przyjaciół. Niesamowite uczucie. Dziękuje Ci mężu.
I.

P.S. To jeszcze nie był koniec niespodzianek! Wszystkich chętnych zapraszam do obejrzenia albumu zdjęć Tomka pt. "W Całości" z lat 2006-2012. W piątek kurier do moich rąk własnych dostarczył przesyłkę. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Maraton nr.1

No i stało się. Po kilku miesiącach treningów, a tak naprawdę po kilkunastu latach wszelakiego biegania, udało mi się ukończyć maraton - święty graal długodystansowców i hołd dla możliwości ludzkiego ciała. Mimo nadwyrężonej łydki i niedostatku treningów (miesięczna przerwa na Grenlandii) te 42 km sprawiły mi niesamowitą radość - słoneczna pogoda, doping ludzi wzdłóż trasy oraz nieocenione towarzystwo Allesandro - znajomego Włocha, któremu z tego miejsca dziękuję za ciekawe rozmowy przez pierwsze 15km. Ostatecznie czas 4h49min nie należy może do najlepszych, jednak trzeba kiedyś po raz pierwszy przebiec ten dystans aby móc potem czynić postępy i porównywać swoje czasy. Po drodze natknąłem się na sławny "mur" w okolicach 33km, który dziwnym trafem rozciągnął się do 38km; po przystanku na uzupełnienie płynów ciężko było zmusić ciało do kolejnej porcji kilometrów, musiałem coś w sobie złamać, przebić się głową przez "mur". Obecnie lecząc obolałe łydki i biodra snuję plany następnych biegów, tym razem będzie to już w formie "minimalistycznej" czyli jak najbardziej zbliżonej do biegania boso (za sprawą świetnych butów Vibram FiveFingers). Marzą mi się również ultramaratony powyżej 100km górskimi szlakami, jednak zdaję sobie sprawę, iż droga do tego będzie jeszcze bardziej wymagająca.

środa, 1 sierpnia 2012

Letni weekend z Þorsmörk do Skógar.

Czas był najwyższy po temu aby zapakować plecaki, zasznurować trekkingowe buty i ruszyć w drogę. Niczym pielgrzymi udaliśmy się obcować z naturą na jeden z najpiękniejszych szlaków Islandii: trasę z Þorsmörk do Skógar.
Czas był najwyższy dlatego, iż właśnie znaleźliśmy się w centrum słonecznego islandzkiego lata i z tego punktu naprawdę nie mogliśmy liczyć na nic lepszego w kategoriach pogodowych. Również był to ostatni weekend Izabeli przed wyjazdem do Polski, gdzie z pewnością przyda jej się wspomnienie śniegu i chłodnego lodowcowego powiewu na twarzy gdy będzie smażyć się przemierzając rogrzane do białości chodniki i topiące się asfalty polskich miast.
Plan, który siedział nam z tyłu głowy przez kilka lat już, dojrzał na tyle, iż mimo sobotniego zapóźnienia reakcji spowodowanego piątkowym grillowaniem u znajomego, udało nam się spakować i wyruszyć w przeciągu kilku godzin od pobudki. Problem z tego typu wędrówkami na Islandii jest taki, iż z reguły kończą się w zupełnie innym miejscu niż się zaczęły, zmuszając uczestników do poszukiwania logistycznego wyjścia z transportowego impasu (eufemistycznie rzecz ujmując - na Islandii nie wszędzie jeszcze asfalt położono). W naszym przypadku rozważyliśmy kilka opcji dojazdu i ostatecznie wykoncypowaliśmy hybrydowe rozwiązane oparte na naszej poczciwej Vitarze i niezawodnym autostopie: samochód zostwiliśmy w Hvollsvollur, skąd ruszyliśmy stopem ku przygodzie. Jakież było nasze zdziwienie gdy pierwszy kierowca zaoferował nam podwózkę do samego Þorsmörk, co samo w sobie zmieniło nasz plan dosłownie o 180° (w założeniu mieliśmy startować ze Skógar), ale hej, czymże jest autostop bez zmiany planów. Z trójką młodych Islandczyków zabraliśmy się zatem na przejażdżkę okraszoną ciekawymi rozmowami i przejeżdżaniem licznych rzek po drodze.
Przejście samo w sobie było, przynajmniej dla mnie retrospektywnym doświadczeniem - 6 lat temu, podczas mojego pierwszego pobytu na Islandii szedłem dokładnie tą samą ścieżką, biwakując nawet pod tą samą górą, pod którą rozbiliśmy z Izą nasz dwuosobowy dom marki Mountain Hardware.
O tej porze roku i w tych dniach tygodnia (weekend) ciągnął naszym szlakiem nieustanny orszak turystów, spośród których zapoznaliśmy miłą parę Szwajcarów oraz Michała - pięciolatka z Polski, który z rodzicami (i ich wielkimi plecakami) zamierzał dojść aż do Landmannalaugar. Mniej więcej w połowie drogi, między lodowcami Eyjafjallajokull (ten właśnie) i Myrdalsjokull, na nowopowstałym stożku wulkanicznym spotkaliśmy Niemca, który obiad postanowił ugotować sobie na gorącej lawie - pomiędzy dymiącymi skałami umieścił po prostu garnek z wodą.
Wraz ze zbliżaniem się do celu naszej wędrówki (miejscowość Skógar znana głównie z wodospadu Skógarfoss) wyczerpywały się powoli nasze siły, natomiast na sile przybierał ból nóg i pleców. Spadał także odsetek turystów z wielkimi plecakami świadczącymi o ambitnych planach trekkingowych na korzyść ludzi-prosto-z-samochodu, którzy z rozpędu niejako angażowali się w dalszą niż tylko na szczyt wodospadu wędrówkę. Tych drugich łatwo było rozpoznać po swobodzie i beztroskiej lekkości z jaką poruszali się po okolicznych łąkach, w przeciwieństwie do ciężkich i zmęczonych sylwetek trekkerów schodzących na "ostatnich nogach" ze szlaku. Jeszcze tylko podjazd autostopem po samochód i jak gdyby nigdy nic pędzimy z powrotem do cywilizacji, unosząc te kilkadziesiąt przebytych kilometrów ze sobą jako pamiątkę z wakacji na Islandii.

Pod spodem trasa drugiego dnia wędrówki, kilka zdjęć oraz komentarz Izabeli w formie pliku audio. 


Autostopowe przeprawy przez rzeki


Biwak przy szlaku


Ogrzewające właściwości stożka wulkanicznego

Chatka Fimmvörðuhálsskáli

Przy jednym z licznych wodospadów na rzece Skóga




środa, 25 lipca 2012

Paralotniowo-samochodowy "prank"

Samochód jest trochę jak dom, trochę jak ubranie - oprócz praktycznych, narzędziowych wręcz zastosowań, posiada również funkcję symboliczno-indentyfikacyjną. Patrząc na samochód można bowiem wywnioskować jakieś cechy właściciela (właścicieli), zatem nawet stojąc spokojnie na parkingu nasz samochód reprezentuje nas. Cóż zatem może o nas powiedzieć nasza stara wysłużona Vitara? Nigdy nie zamykana, pożyczana obcym, wożąca towary różnej maści, lekko nadgryziona przez czas..
Jakikolwiek wizerunek właściciela przedstawia ten samochodzik japońskiej produkcji, jedno jest pewne - prowokuje artystyczne emanacje różnych ludzi. Podczas naszego poślubnego lądowania na Islandii Vitara zgrabnie upstrzona została serduszkami i innymi ślubnymi tematami wyciętymi z taśmy samoprzylepnej z obowiązkową tasiemką na antenie. Z Darkiem, który wcielił się bezgranicznie w rolę szofera, Vitara stała się niemal królewską karocą. 
Podobne zdarzenie miało miejsce kilka dni temu, gdy ujrzeliśmy nasz samochód udekorowany motywami paralotniowymi z napisami w stylu "PPG Greenland". Całość robiła wrażenie happeningu artystycznego anonimowego autora.

 
ParaVitara
Cieszy mnie niezmiernie ta skłonność naszego auta do przyciągania radosnych działań dzięki, którym samochód ten z narzędzia zmienia się niczym transformer w bardziej osobową formę bytu. Również uniwersalność Vitary podczas aktywnośći około-paralotniowych jest nie do przecenienia - wg mnie jest jedeną z najlepszych przyjaciółek paralotniarzy. Doprawdy ciężko będzie się z nią rozstać.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Znowu razem

Po czterech tygodniach rozłąki, Tomek wrócił do domu. Pomimo sztormowej pogody samolot z Nersarsuaq(Grenlandia) wylądował na lotniku w Reykjaviku o czasie. Tomek wyglądał jak prawdziwy podróżnik. Miał długą brodę, włosy czesane wiatrem i opaloną twarz. Do tego trzy wielkie plecaki, w których znalazło się parę lokalnych specjałów takich jak suszony renifer i miód. 
Dzięki temu, że przyleciał w sobotę wieczorem zdążył wybrać się ze mną na urodziny do Oli, gdzie miał przyjemność widzieć się z większością znajomych. Radości ze spotkania nie było końca. Opowieści z Grenlandii i tańce przeplatały się wzajemnie. To był naprawdę piękny wieczór. 




piątek, 20 lipca 2012

Górski maraton spacerowy

Pojawienie się islandzkiego słońca jest wystarczającą motywacją do spędzenia czasu poza domem. Przez ostatnie trzy weekendy pogoda dosłownie zapraszała na piesze wędrówki. 
Wiedząc o tym, że Islandia często drastycznie limituje Nam dostawy słońca i ciepła, nie było mowy o jakiejkolwiek odmowie :) Dużym plusem mieszkania tutaj jest to, że wystarczy pojechać jakieś pół godzinki poza Reykjavik aby znaleźć się sam na sam z naturą. 
Tym razem postanowiłam, że wyjazd w góry nie będzie polegał na zdobywaniu szczytów tylko na miłym spacerze w promieniach słońca i w towarzystwie przyjaciół. To był strzał w dziesiątkę. Po takim wyjeździe dostałam skrzydeł do dalszej pracy. Wyciszona przez islandzki wiatr mogłam z dużo większą łatwością zmagać się z rutyną dnia codziennego.


Pierwszym celem naszej podróży były góry Hengill. Ruszyliśmy w trójkę, ja, Ani i Darek.


Tydzień później mieliśmy już większe towarzystwo. Dołączyli do Nas Angelina, Justyna, Rafał oraz Nasi wakacyjni goście Inga i Szymon. Pojechaliśmy tym razem w stronę Krisuviku aby móc podziwiać jezioro i źródła geotermalne.W trakcie wycieczki mieliśmy nawet przyjemność wyciągać samochód zagubionego turysty, który przeliczył się z możliwością przejazdu przez nierówny teren.


Na ostatnim wypadzie zatrzymaliśmy się tuż przy stadninie koni aby podziwiać małe źrebaki.



Poza tym ruszyliśmy odkrywać nowe tereny. Udało nam się znaleźć wspaniały wodospad - Trollafoss. Trasa, która prowadzi do celu jest bajeczna. Można był iść wzdłuż rzeki lub górską granią aby ostatecznie spotkać się u podnóża wodospadu. Piękne jest to, że sam wodospad znajduje się zaledwie 30 km od miasta, a nikt z Nas o nim nigdy nie słyszał. Pokazało Nam to jak wiele jeszcze mamy do odkrycia i zdobycia. 





Koncert po islandzku

Od koncertu Of Monsters and Men minęły już dwa tygodnie. Miło jest jednak powspominać dobra muzykę, spotkania z przyjaciółmi (przyjechała nawet dziewczyna, która była naszym hostem w Szwajcarii), piękną pogodę i tłumy zgromadzone w centrum Reykjaviku tuż przy pięknym miejskim stawie Tjörnin. Koncert trwał 3 godziny, a gościnie zagrali również Mammut i Lay Low. Jedynym minusem były długie przerwy pomiędzy występami. Pomimo tego było bardzo przyjemnie.
Własnie przeczytałam, że ich piosenka "Litlle Talks" bije rekordy popularności w Stanach Zjednoczonych. Trudno czasami wyobrazić sobie jak bardzo jest umuzykalniony ten naród. Tutaj prawie każdy związany jest z muzyką. Prowadzi własny zespół lub śpiewa w chórze. Na każdym kroku słychać muzykę na żywo, a część artystów jest już dobrze rozpoznawalna poza granicami kraju. Biorąc pod uwagę, że w Islandii mieszka tylko 320 tyś osób robi to duże wrażanie. Coraz częściej słyszę, że wielu islandzkich artystów gra w Polsce. Nie myślę tylko o Björk na  Open'er festival. ale o wielu zespołach, które grają w różnych miejscowościach. Pochwalę się, że nawet w mojej rodzinnej miejscowości miał koncert w lutym Snorri Helgason.
A tutaj kawałek jego twórczości. 


piątek, 13 lipca 2012

Piątek 13-tego

Trzynastego w piątek warto zastanowić się nad siłą naszych przekonań.
Wiele osób uważa ten dzień za bardzo pechowy.
Takie właśnie przekonanie miałam rano kiedy tuż przed wyjściem do pracy stłukłam na środku kuchni szklankę soku z buraków. Kuchnia wygladała jak po jakieś krwawej bitwie. Czerwony sok spływał ze ścian, szafek i moich ubrań.
Wtedy właśnie zatrzymałam się na chwilę i pomyślałam, że mogę to zdarzenie zamienić w tragedię dzisiejszego dania lub zabawną sytucję, którą będę mogła później opowiadać.
Generalnie to czy daną sytuacje odbierzemy jako stresującą lub frustrującą zależy w dużej mierze od tego jakie nadamy jej znaczenie.
Przekonania mogą być dla nas budujące lub nas niszczyć.
Wiele spraw osobistych, zawodowych możemy potraktować jako przejściową trudność, wyzwanie, okazje do rozwoju lub jako koniec świata.
Często raz przyjęte przekonania traktujemy jako świętość zapominając, że są one tylko jedną z wielu możliwości. Tak było w moim przypadku dlatego od dzisiaj  piątek trzynastego będzie szczęśliwym dniem.





czwartek, 12 lipca 2012

Isortoq, Grenlandia. Dni pierwsze

Zaskakująco blisko od Islandii leży ten dziki ląd - Grenlandia jest prawie na wyciągnięcie ręki. Lot do Narsarsquaq, gdzie położone jest lotnisko międzynarodowe, trwa ok 2,5 h samolotem turbośmigłowym z Islandii. Samo miasteczko to głownie terminal lotniczy, port i kilka domów na zupełnym pustkowiu dookoła. Podczas lotu nad kilkudziesięciokilometrowym pasmem fiordów i lodowców południowej Grenlandii nie udało mi się zauważyć jakiegokolwiek znaku cywilizacji. W Narsarsquaq czekaliśmy z Pawłem i Karolem na transport łodzią do Isortoq - miejsce, w którym przyjdzie nam spędzić następne kilka tygodni na zaganianiu stad reniferów używając paralotni z napędem. To właśnie sprzęt do latania stanowi lwią część naszego bagażu - łącznie ponad 280kg. Podróż łodzią przez 150 kilometrów krętych grenlandzkich fiordów była nie lada przygodą - naszymi "kierowcami" było dwóch Grenlandczyków nie komunikujących się za bardzo po angielsku, zatem tak naprawdę nie wiedzieliśmy dokąd pędzimy. Okazało się, że po drodze czekały nas jeszcze dwie przesiadki, by po 3 godz. w końcu dotrzeć do bazy nad jeziorem Isortoq. Baza to kilka budynków i namioty rozstawione przez wizytujących Kanadyjczyków poszukujących złóż tytanu. Właściciel całego gospodarstwa - Stefan, dzierżawi od rządu grenlandzkiego olbrzymie połacie ziemi (łącznie ponad 17 tys hektarów), na której znaleziono znaczące pokłady tytanu i innych minerałów. Pierwsze dni zeszły nam na przygotowywaniu sprzętu i próbnych lotach rozpoznawczych. Bliskość lądolodu grenlandzkiego i ogrom przestrzeni dookoła sprawiają, iż latanie tu stanowi niezapomniane przeżycie. Dodatkowymi atutami tutejszych przestworzy są niespotykane gdzie indziej warunki atmosferyczne - można odczuć naprawdę ciepłe powietrze latając na wysokości powyżej kilometra, podczas gdy przy ziemi temperatura spada prawie do zera. Efekt ten, występujący w letnie wieczory, jest spowodowany wypychaniem ciepłego, nagrzanego w ciągu dnia powietrza przez zimne masy znad lądolodu.
Jednym z pierwszych zadań było znalezienie i sprowadzenie pary koni wałęsających się swobodnie po okolicy. Zadanie wykonane  podczas pierwszego, długiego lotu, podczas którego widzieliśmy także pierwsze renifery w tym sezonie. Czas zaczyna pędzić coraz bardziej.

Lot w ciepłym powietrzu powyżej 1000m

"Droga" do Isortoq

baza

Nocne lądowanie nad bazą

piątek, 6 lipca 2012

Islandzka prasa

Przeglądając islandzkie portale informacyjne lub czytając tutejszą prasę można zostać niebywale zaskoczonym. Przede wszystkim ma się wrażanie jakby czytało się gazetkę gminną gdzie najważniejszą informacją jest która kura znosi najwięcej jaj. 
Zestawienie wiadomości lokalnych z zagranicznymi daje natomiast wrażanie jakiejś farsy. Na jednej stronie możemy przeczytać o pomyłkowym zbombardowaniu wioski w Afganistanie i śmierci kilkudziesięciu cywilów, a  tuż obok znajduje się informacja o kradzieży grilla z pobliskich domków letniskowych lub o dzisiejszej nowej dostawie młodych ziemniaków do sklepu. 
Zdaję sobie sprawę, że większość z Nas głównie zaprząta sobie głowę tym co dzieje się wokół niego. Jednak stawianie na równi tych wiadomości jest dla mnie niezrozumiałe. 
Często jest tak, że jeżeli nieszczęście stało się daleko od naszego domu i dotyczy osób niezwiązanych z nami  rodzinnie, kulturowo itp. to traktujemy to jak mało wartościową wzmiankę. 
Jednak jeżeli chcemy zmienić świat na lepszy musimy być bardziej wyczuleni na takie informację. Opinia publiczna może wiele, trzeba tylko wyjść poza granice swojego podwórka. 




środa, 4 lipca 2012

Odkrywanie siebie

Ostatnio zdałam sobie sprawę, że po wyjeździe Tomka na Grenlandię pierwszy raz w swoim życiu mieszkam sama. Dotychczas zawsze z kimś dzieliłam mieszkanie. Byli to rodzice, siostra, koleżanki ze studiów.
Przyznam, że mieszkanie samemu jest bardzo ciekawym doświadczeniem.
Mam okazję wsłuchać się w siebie i swoje potrzeby bez konieczności oglądania się za innymi.
Być może brzmi to trochę egoistycznie ale czasami ciężko znaleźć inny sposób aby odkryć co tak naprawdę chce się robić. Często poddajemy się działaniom bez większego zastanowienia. Robimy to co ludzie z naszego otoczenia. Widzimy, że oni są szczęśliwi i sami chcemy podobnie się czuć. Czasami jednak zanim zaangażujemy się całym sobą w daną aktywność warto zastanowić się czy jest to moja droga czy tylko przetarty szlak przez kogoś bliskiego. Czy faktycznie czuje się dobrze idąc nim czy jednak coś mnie uwiera.
Warto znaleźć odrobinę czasu, spokoju i posłuchać szeptu z własnego wnętrza. Wiem, ze nie jest to takie proste. Świat wiruje wokół nas ale jeśli się spróbuje to można go zatrzymać i usłyszeć..)



czwartek, 21 czerwca 2012

Dzień niepodległego roweru

To był dzień. Święto Niepodległości na Islandii. Całe centrum Reykjaviku jak zwykle pełne rodzin jedzących watę cukrową, wafle i kakao, uczestniczacych w rozlicznych aktywnościach czekających na każdym rogu, a ponad wsystkim łopoczace na wietrze flagi islandzkie w oszałamiających ilościach. To głównie święto dzieci, dlatego po krótkim namyśle powzięliśmy decyzję aby tym razem skierować się w przeciwnym niż centrum kierunku. Pogoda przytaknęła tej decyzji w zupełności serwując nam piekące śłońce i ciepły wiatr. Rower można bez broblemu załadować do autobusu miejskiego, by z ostatniej stacji w kilka minut znaleźć się w przepięknym otoczeniu Heidmork - lasku pod Reykjavikiem. Niespiesznie włócząc się po ukrytych ścieżkach odkrywaliśmy nowe miejsca. Z Heidmorku już niedaleko do Hafnarfjordur, gdzie podobnie jak w Reykjaviku, atrakcji moc. Tam też okazało się, że największa impreza nie jest związana wcale ze Świętem Niepodległości - było to święto ulicy Austurgata, na której mieszkańcy sprzedawali lub po prostu pokazywali co tylko mogli. Jeszcze tylko herbatka u znajomych i powrót. Łącznie 40km na rowerze.

Fot. Tomasz Chrapek

sobota, 16 czerwca 2012

Prometeusz

Po obejrzeniu "Prometeusza" czuje skurcz w żołądku. Niektóre sceny były okropne. Reżyser poprzez swoją wizję wdarł się najgłębsze warstwy naszych podświadomych lęków i ohydy. Obcy został pokazany jako organiczny stwór o obłym kształcie, pokryty flegmą z wielkimi i długimi mackami, którymi owijał swoje ofiary. Mam ważenie, że są do detale które najbardziej nas brzydzą.
Ciężko szukać w tym filmie jakiejś logiki. Jak dla mnie jest to za duży poziom abstrakcji. Zdecydowaliśmy się na niego pójść dlatego, że wiele scen kręconych było na Islandii.
Przynajmniej ten fakt pozwalał mi chociaż trochę spojrzeć z dystansem na określone sceny. Nie było to jednak dla mnie łatwe.
Ostatecznie muszę przyznać, że filmy science-fiction nie przemawiają do mnie. Jakże daleko plasują się one na liście moich ulubionych filmów. Zdecydowanie brakowało mi etykiety dworskiej, kostiumów, gestów i tej gonitwy myśli. Jedynie co pozostało to duży niesmak.


czwartek, 14 czerwca 2012

Strefa kibica

Euro nie tylko zabawia fanów piłki nożnej w Polsce i na Ukrainie ale również w Islandii.
Pomimo, że nie należymy do entuzjastów piłki nożnej mieliśmy okazje wziąć udział we wspólnym oglądaniu meczu Polska-Rosja transmitowanym na żywo przez Polską telewizje. Nie wyobrażam sobie, że miałabym oglądać ten mecz z islandzkim lub norweskim komentatorem ;) 
Strefę kibica u siebie w domu stworzyło dwóch naszych kolegów. Cały salon został przystrojony w Polskie flagi i szaliki. Przygotowaliśmy wcześniej pizze i inne przekąski. 
Myślę, że dla wielu z Nas był to miły pretekst do wspólnego spędzenia czasu. Przyznam jednak, że atmosfera wspólnego kibicowania zrobiła swoje i wszyscy z wypiekami na twarzy oczekiwali ostatecznego wyniku. Przed nami jeszcze mecz o "wszytko". Wtedy pewnie będzie się działo ;)





środa, 13 czerwca 2012

Biwak nad jeziorem. Nareszcie

Biwak nad jeziorem Þingvallavatn w najznakomitszym Parku Narodowym Islandii był jak spełnienie marzeń harcerza. Oto po dłuugiej zimie wreszcie mogliśmy rozstawić nasz namiot na rozgrzanej słońcem ziemi kilka metrów od tafli jeziora. Brzmi banalnie, ale na Islandii chwile, gdy mona w bezwietrzną, ciepłą noc siedzieć na zewnątrz podziwiając zachód/wschód słońca, by nazajutrz być obudzonym przez podnoszącą się drastycznie temperaturę wewnątrz namiotu - te chwile należą do rzadkich. Namiocik nasz dwuosobowy po raz kolejny stanął na wysokości zadania tworząc nam mały domek z przytulnym wnętrzem.
Część ekipy usilnie starała się wywabić spod powierzchni wody stworzenia tam zamieszkujące celem ich skonsumowania, jednak tym razem ryby nie dały się nabrać. Inna część ekipy próbowała wystartować na paralotni z napędem aby polatać sobie nad tym pięknym lądem, jednak w tym samym czasie pewien gatunek lokalnego ptaszka próbował usilnie rozmnożyć się co zaowocowało surowymi przepisami regulującymi poziom hałasu w okolicy. Strażnicy parku byli nieprzejednani w tym temacie.Wszyscy razem natomiast wędziliśmy się, jak to latem na Islandii, w oparach grillowanej strawy do późnych godzin nocnych.

Fot. Tomasz Chrapek

Fot. Tomasz Chrapek

Fot. Tomasz Chrapek