Początkowo myślałam, że te wszystkie zachwyty ludzi nad Francją są grubo przesadzone. Miałam wrażenie, że każdy kto odwiedził Francję zawsze wzdychał przypominając sobie stare uliczki, pola winorośli, smak wina, serów itd. Zastanawiałam się czy naprawdę tam jest tak pięknie.
Po zwiedzeniu Prowansji i Lazurowego Wybrzeża dołączam się tej do grupy wzdychaczy!
Nasz pomysł na wyjazd do Francji narodził się dosyć spontanicznie. Dostaliśmy maila od kumpla paralotniarza, że jego rodzina wybiera się do Islandii i zostawia do naszej dyspozycji mieszkanie i samochód. Trudno było się oprzeć takiej propozycji.
Podróż rozpoczęliśmy od Marseille, a właściwie zlotem promienistym spotkaliśmy się w tym mieście. Ja przyleciałam z Polski, a Tomek prosto z zawodów paralotniowych czyli z Włoch. Cały dzień zwiedzałam miasto.... na rowerze! Na szczęście miałam tylko plecak podręczny więc udało mi się wszystko zapakować do małego koszyka i ruszyć na zwiedzanie. Pomimo tak pięknej nazwy, która obija się w podręcznikach historycznych, Marsylia nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Być może dlatego, że nastawiłam się na małe urocze wioski, a duże miasto było bardzo męczące.
W poniedziałek 24 maja ruszyliśmy już samochodem w stronę naszego miejsca docelowego. Po drodze zwiedziliśmy Domaine de Luminy czyli plaże ukryte w skałach.
Później wpadliśmy znienacka do Cassis nadmorskej miejscowości, gdzie skusiliśmy się na pyszne naleśniki.
Na drugi dzień postanowiliśmy zwiedzić na rowerach pobliską okolice. Wstąpiliśmy do Bras i Chateauvert.
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak zmokłam na wycieczce. Tak lało, że utopiłam nawet w mojej kieszeni wodoodporny telefon! Taki deszcz i dzień zapamiętuje się na dłuuugi czas.
W kolejnych dniach odechciało mi się jakiejkolwiek jazdy na rowerze. Postanowiliśmy wykorzystać fakt posiadania auta i ruszyliśmy w drogę. Pierwszym punktem podróży okazały się czerwone góry Rocher de Roquebrune. Następnie zrobiliśmy sobie piknik na plaży w Ste Maxime. Woda była tak zimna, że nawet wcześniejsze zimowe kąpiele w ocenia nie przygotowały mnie na taki szok.
Jadąc po drodze do słynnego St Tropez, które jest kolebka gwiazd, wstąpiliśmy do Port Grimaud czyli tzw. francuskiej Wenecji.
Po takiej wycieczce nabraliśmy apetytu na więcej. Tym razem postanowiliśmy zobaczyć najpiękniejszą plażę lazurowego Wybrzeża czyli Plage Norte Dame na wyspie Porquerolles. Wcześniej mała kawa w Giens, a na koniec kolacja w Bormes les Mimosas, która była zwieńczeniem całego dnia.
Cały tydzień czekaliśmy na idealną pogodę aby zwiedzić największą atrakcję okolicy czyli
Gorges du Verdon oraz jezioro Lac de Sainte Croix
Po drodze były śliczne wioski Trigance oraz Aiguines z najbardziej bajkowym zamkiem jaki kiedykolwiek widziałam. Najbardziej malowniczą wioską okazała się jednak Moustiers Sainte Marie.
Po takim tygodniu wrażeń ostatni dzień był chwilą wytchnienia. Krótki spacer po okolicy i rozmowy z sąsiadami. Mieszkaliśmy bowiem na wzgórzu w zamku (folwarku) na wieży. Wokół zamku było parę innych domostw. Wszyscy się znali i uprawiali wspólnie piękny ogród. Sielanka jakiej mało!
Ciężko było ruszać w drogę powrotną. Szczególnie, że w ostatnim dniu naprawdę zrobiło się ciepło i słonecznie. Na otarcie łez Paoline pokazała nam w okolicy niesamowity wodospad, po czym ruszyliśmy do Aix en Provence, gdzie czekał na nas autobus do Lyon.