piątek, 23 marca 2012

Tygodniówka

Mijający tydzień był bardzo intensywny.

Tradycyjnie w poniedziałek po pracy ruszyłam na godzinną gimnastykę do Badhusid. Całe szczęście, że centrum sportowe znajduje się w drodze z pracy do domu. Dzięki temu, że nie muszę nigdzie dojeżdżać, oszczędzam dużo czasu, który mogę wykorzystać też na inne aktywności. Pomimo, że na dworze szalał huragan zaraz po gimnastyce postanowiłam pojechać z Tomkiem na pływanie w oceanie. Wiatr był bardzo silny, tworząc duże fale. Po półgodzinnej rozgrzewce w gorącym pocie ruszyliśmy do lodowatej wody. Tym razem udało mi się trochę dłużej wytrzymać w wodzie i popływać. Z tygodnia na tydzień widzę u siebie progres. Wierzę, że to morsowanie wzmocni mój organizm. Poza tym to niezła frajda :) Jest to takie mierzenie się z własnymi słabościami. Zanurzenia się w lodowatej wodzie to kwestia psychiki bo nasz organizm i tak to wytrzyma (oczywiście w odpowiedniej dawce). Poza tym to dobry czas na spotkanie się z przyjaciółmi. Tym razem dołączył do Nas Piotrek vel Gacek :)Pozostałe osoby ciężko namówić.

We wtorek rano obudziłam się z lekkimi zakwasami. Po pracy żeby rozgrzać trochę swoje obolałe mięśnie i porozciągać się poszłam na Body Balance. To są moje ulubione ćwiczenia. Bardzo podobne są do jogi, a dodatkowo w tle leci spokojna muzyka. Pani trener jest tak fantastyczna, że z wielką przyjemnością chodzę na jej zajęcia. Tego dnia z Joanną miałyśmy zrobić sobie babskie popołudnie, połączone z ćwiczeniami, sauną i pogawędką. Ostatecznie jednak przełożyłyśmy to na następny tydzień. Wieczorem natomiast nie narzekałam na nudy ponieważ przyjechali do Nas Couchserferzy z Włoch. Już po minucie spotkania czułam się z nimi bardzo swobodnie. Byli bardzo radośni, mówili głośno i gestykulowali. Zostali z nami tylko jedną noc, gdyż musieli wracać do swojej nowej pracy 2 h drogi od Reykjaviku, którą rozpoczęli dwa tygodnie temu. W związku z tym ze postanowili zostać jakiś czas na Islandii, umówiliśmy się z nimi na wspólne basenowanie ;)

W środę rano każdy ruszył w swoją stronę. Mnie tego dnia czekał długi i ciężki dzień w pracy (jak to w środę). Wróciłam ledwo żywa o 19 do domu. Na szczęście Kasztanka ze swoim kolegą Kaszem (Irlandczyk, który z nią tymczasowo mieszka) postanowili wpaść do mnie i ugotować obiad. Bardzo się z tego ucieszyłam. Gotowanie jest ostatnią rzeczą, o której myślę gdy wracam w środę z pracy. Zjadłam przepyszną zupę dyniową.

W czwartek natomiast rozpoczął się coroczny festiwal designu. Otwarcie było w Art Muzeum w Reykjaviu. Przyszło bardzo dużo ludzi. Nie zabrakło też Pana Prezydenta oraz Burmistrza miasta Reykjavik. Na Islandii wszyscy są na wyciągniecie ręki. Wystarczy tylko podjeść i rozpocząć rozmowę. Żadnych specjalnych wejściówek, ochrony itp. Spotkaliśmy z Tomkiem kilku znajomych oraz przy okazji zobaczyliśmy wystawę Santiego Sierra. Nigdy nie przepadałam za sztuką nowoczesną, a po tej wystawie jeszcze bardziej ugruntowałam się w tym przekonaniu. To co zobaczyłam to był dla mnie szok! W jednej sali był ogromny telebim odtwarzający dziesięć aktów seksualnych. W filmach zmieniała się tylko ilość osób, płeć, kolor skóry i tytuły np."10 białym mężczyzn penetruje 10 czarnych mężczyzn". Zastanawiałam się gdzie jest tutaj granica miedzy sztuką, a zwykłym porno? Jeśli zadaniem autora jest szokować ludzi to udało mu się to w 100 procentach. Art Muzeum zapomniał jednak o dzieciach, które również były obecne na otwarciu festiwalu, a przy okazji na wystawie. Co jak co ale Islandia jest otwarta na każdego rodzaju sztukę. Po spotkaniu ze sztuką wpadł do Nas jeszcze wieczorkiem kolega, który postanowił zgłębić wszelką wiedzę prawną dotyczącą żeniaczki. Przyznam się, że lepiej czuje rozprawiając o prawie niż o sztuce :)

Piątek i cały weekend zostawię na osobnego posta. W związku z tym, że rozpoczął się festiwal polskich filmów jest o czym pisać! A do tego spotkania z przyjaciółmi, wyjcie do miasta itd. :)

piątek, 16 marca 2012

Jak nam było w Portugalii - video

Portugalia spadła na nas z nienacka w ramach naprędce skleconego "planu B" po uwieńczonej porażką batalii z rezerwacją biletu lotniczego do Gruzji, gdzie chcieliśmy spędzić ok 2 tygodni w sierpniu 2011. Kryteria wybóru Portugalii były dosyć prozaiczne - w miarę egzotyczny kraj, gdzie dostać się można za rozsądną cenę z Polski. Dodatkowo przemawiał na korzyść Portugalii fakt, iż nikt z nas tam wcześniej nie był (no i Lizbona jest najbardziej od Warszawy oddaloną stolicą Europy - nawet Reykjavik jest bliżej, sic!).
Nie zakładaliśmy sztywnego planu wyjazdu oddając swe podróżnicze losy w ręce przypadku. Tym co najbardziej wpłynęło na kształtowanie się naszej podróży był Couchsurfing. Genialna ta idea zaprawdę działa w Portugalii! Często wysyłaliśmy zapytania "w ostatniej chwili", co nie było problemem dla goszczących nas ludzi. Ogromnym plusem z korzystania z Couchsurfingu w porównaniu do "tradycyjnego" zwiedzania z noclegami w hotelach i guesthousach jest głębokie wniknięcie w "tkankę społeczną" danego narodu przez co można niejako "od kuchni" poznać kulturę. Tak się też stało w naszym przypadku - ilość informacji jakie otrzymaliśmy od naszych gospodarzy jest doprawdy imponująca. W każdym miejscu oferowano nam oprócz własnego łóżka (raz z baldahimem i raz ze świecami;) również wspólny posiłek. Portugalia z pewnością zasługuje na ponowne odwiedziny.
Z tej 10-cio dniowej podróży powstał poniższy filmik.

środa, 7 marca 2012

Podwodne przygody - Video

Podczas wakacji 2011 wiele się działo. Jednym z punktów kluczowych wypadu na północ kraju były znane nam już wcześniej jaskinie wypełnione ciepłą wodą w okolicach jeziora Myvatn. Miejsce magiczne nie tylko ze względu na swoje pochodzenie (pęknięcie tektoniczne) ale głównie z powodu przejrzystej wody w przyjaznej człowiekowi temperturze. Jako, ze miejsce nie należy do najbardziej odwiedzanych atrakcji wyspy, można się rozkoszować całkowitą swobodą i kontaktem z nienaruszoną naturą.
Poniżej wideo, które wspólnymi siłami nakręciliśmy z Izą w tym niesamowitym miejscu.


Gość ekstremalny

W ramach Couch Surfingu gościmy przeróżne osobistości. Na naszej kanapie "surfują" młodzi Amerykanie i podstarzali Niemcy, imprezowicze z Wielkiej Brytanii i studenci z Polski. Czasmi jednak trafia się ktoś, kto swoim pomysłem na spędzenie czasu na Islandii przyprawia słuchaczy o "opad szczęki". Tym razem był to Tom Sercu - Francuz podróżujący samotnie na rowerze. 
Jak wiadomo Zima na Islandii raczej nie obchodzi się z ludźmi łaskawie - ciągła gonitwa frontów z wiatrami przekraczającymi często 20 m/s, którym zazwyczaj towarzyszy deszcz lub śnieg. Do tego dodać trzeba ciemności panujące przez większą część doby i temperatury nie przekraczające 10 st. Celsjusza. A jednak, podczas, gdy większość z nas okupuje ciepłe przestrzenie swoich domostw, niektórzy czerpią inspiracje z takich właśnie warunków pogodowych wymyślając sobie zimowe “rozrywki” różnej natury. Tom zaplanował okrążyć wyspę w bliżej nieokreślonym czasie, trzeźwo kalkulując nieprzewidywalność zimowych warunków, które mogłyby pokrzyżować mu plany. Na wyprawowym wyposażeniu znajduje się m.in. namiot, śpiwór oraz rakiety śnieżne (pomocne przy pchaniu roweru w głębokim śniegu) oraz 35 kg reszty sprzętu i jedzenia. 
Tom na swoim rowerze ma już “na koncie” sporo wypraw, m.in. do USA, Ameryki Płd., Indii czy Nepalu, rokrocznie wykorzystując w tym celu swoje 7 miesięcy wolnego. Jego postępy w drodze przez zimową Islandię można śledzić na blogu: http://tomtheroad.blogspot.com/ oraz przez szybę samochodu gdzieś na narodowej “jedynce”
.


Tom Sercu dzień przed wyruszeniem w trasę. Fot. Tomasz Chrapek

niedziela, 4 marca 2012

Dookoła pustka

Tyle razy obiecywałam sobie, że będę pamiętać gdzie leży granica mojej fizycznej wytrzymałość. W końcu kto jak kto ale ja powinnam znać swój organizm najlepiej. Czyż nie jest tak?
Lata chodzenia po górach, jazdy na rowerze, biegania, wspinania, pływania powinny nauczyć mnie gdzie w aktywności kończy się przyjemność, a zaczyna się walka z własnymi słabościami.
Wiem, że pokonywanie własnych słabości jest ważne. Daje siły na kolejne działanie oraz wywołuje mnóstwo emocji, dzięki którym dane zdarzenie zapamiętujemy na całe lata.
Z drugiej jednak strony czas rzeczywisty danego zdarzenia dłuży się w nieskończoność, a człowiek marzy już tylko o tym żeby wszystko dobrze się skończyło.
Dzisiaj własnie miałam okazję przeżyć taki stan.
Zaczęło się niewinnie od wyjazdu na narty z Olą i Darkiem. Z uwagi na fakt, że nie mamy do końca skompletowanego sprzętu narciarskiego, podzieliliśmy się na dwie drużyna. Ja i Darek ruszyliśmy na stok, a Ola i Tomek skorzystali z nart biegowych. Po 2 godzinach jazdy spotkaliśmy się na obiedzie i zamieniliśmy się sprzętem. Byłam już trochę zmęczona ale z drugiej strony pomyślałam, że byłoby przyjemnie wypróbować biegówki na szlaku.
Już wtedy powinna zapalić mi się lampka ostrzegawcza, że pomysł przemierzenia 13 kilometrowej trasy po dwóch godzinach jazdy na nartach to może być za wiele dla mnie.
Pogoda jednak była piękna i słoneczna. Tomek, Ola i Darek zostali na stoku, a ja ostatecznie sama ruszyłam ku przygodzie.
Pierwsze 5 kilometrów było bardzo przyjemne. Z każdym jednak następnym kilometrem traciłam siły. Najgorsze zaczęło się jednak w połowie drogi. Gęste chmury pokryły niebo i zaczęła się zamieć. Potężna burza śnieżna. Wszystko dookoła było białe. Niebo i śnieg zlały się w całość. Ślady nart zaczęły się zacierać. Żadnych oznakowań na trasie, żadnych drzew, żadnych punktów orientacyjnych, żadnego schronienia. Zmrożony śnieg wbijał się w ciało, a dookoła pustka. Czułam przeszywające zimno i ból wszystkich mięśni. Islandzka pogoda po raz kolejny zagrała nie fair.
To był dla mnie ten moment gdzie kończy się granica mojej wytrzymałość. Teoretycznie powinnam się zatrzymać, podziękować za piękną wycieczkę i wrócić do domu. W praktyce nie było to jednak takie proste. Miałam do przebycia jeszcze jakieś 6 kilometrów pod warunkiem, że nie zgubie szlaku. Walczyłam ze zmęczeniem, ze swoimi słabościami, musiałam jednak myśleć trzeźwo i wykorzystać wszystkie swoje doświadczenia górskie. Najważniejszym zadaniem było nie zgubić szlaku. Idąc po omacku dotarłam do grupy ludzi, którzy znaleźli się w takim samym położeniu jak ja. W grupie poczułam się bezpieczniej. Razem zdecydowaliśmy się, że będziemy kontynuować podróż. Po godzinie morderczej jazdy na biegówkach dotarliśmy do bazy. Do teraz czuje smak herbaty jaką dostałam po dotarciu na miejsce.
Burza emocji jaką zaserwował mi dzisiejszy dzień wystarczy mi na długo, a dzięki nim wspomnienia będą wyraźne jeszcze przez wiele lat.

Fot. Tomasz Chrapek

czwartek, 1 marca 2012

Akcja na Esji

Zaczęło się zapewne od deszczu. Deszcz spadał równo na kamienie i na mech, na asfalt i na dachy, wpadał do rzeki i oceanu. W ten dzień po deszczu na niefortunny kamień niefortunna stopa stanęła i mimo najwyższej technologii podeszwa gumowa musiała ulec odwiecznym prawom tarcia, a dokładniej braku tarcia na śliskim kamieniu. Właścicielka niefortunnej stopy w grymasie bólu osunęła się na ziemię alarmując przy tym reszte grupy. W górach, poza głównym szlakiem, czekała ona na pomoc, podczas gdy mój telefon otrzymał alarmowego smsa.
Wskoczyłem na rower i z wiatrem w plecy przemierzyłem 4,5km dzielące mnie od bazy. W środku tylko jeden znajomy krząta się i czeka na instrukcje - reszta wyjechała już wcześniej. We dwóch uzbrajamy się w sprzęt i wskakujemy w samochód. Pędzimy pod znaną nam, a jakże, górę Esja, gdzie właścicielka niefortunnej stopy leży i na pomoc czeka. W górach nic nie jest zbyt łatwe; przedostanie się do ekipy znoszącej dziewczynę zajmuje nam 45 min. Dwukrotnie przekraczamy rzekę i wspinamy się na skaliste zbocze po którym za chwilę będziemy znosić poszkodowaną. Akcja jest dynamiczna, linami nosze asekurujemy z góry, zmieniamy się przy noszach, pokazujemy najlepszy wariant zejścia pocieszając przy tym dziewczynę. Po kilkunastu minutach dźwigania noszy ręka zaczyna odmawiać posłuszeństwa i trzeba się zmienić; na szczeście jest wystarczająco dużo ludzi aby te zmiany były płynne i cały orszak parł do przodu. Sporo trudności sprawiło nam przedostanie się przez rzekę - trzeba było wejść do wody i trzymać się blisko skalistego brzegu inaczej nurt z pewnością porwałby lub powywracałby kilka osób. Do wody oczywiście wchodzi się bez specjalnego sprzętu, ot po prostu buty trekingowe i wełniane skarpety, zatem dalsza część przygody minęła pod znakiem mokrych i zziębniętych stóp. Uśmiech dziewczyny, która zdołała, mimo wychłodzenia organizu i skręconej kostki o własnych siłach wsiąść do samochodu wynagrodził wszystkie trudy.
Była to pierwsza moja akcja ratunkowa, gdzie mogłem brać czynny udział przy transporcie rannego. Jak mówimy w branży - mam nadzieję, że już nigdy się to nie powtórzy.