czwartek, 22 listopada 2012

Człowiek za burtą

Djupið - najnowszy film znanego islandzkiego reżysera Baltasara Kórmakura porusza temat mający dla Islandczyków szczególną wagę - zmagania człowieka z oceanem.
Więź łącząca mieszkańców Wyspy z oceanem jest oczywista, jednak od zawsze "wielka woda" miała podwójną rolę: tej co daje i tej co zabiera. Z oceanu pochodziło drewno do budowy domostw i ryby, które zapewniły Islandii gospodarczą stabilizację. Niestety cena, którą od zawsze płacili Islandczycy za dary morza nie jest niska: co roku woda zabierała życie od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Praktycznie każdy mieszkaniec ma w swojej rodzinie historię związaną ze śmiercią na morzu, dlatego też film ten portretujący postać Guðlaugura Friðþórssona - jedynego ocalałego marynarza po zatonięciu kutra Breki u wybrzeży Vestmannaeyar w 1984r - dotyka żywej traumy części islandzkiego społeczeństwa. Obraz to wyważony i z dokumantalną wręcz ścisłością trzymający się faktów. Zapewne reżyser nie chciał ozdabiać go zbytnio efektami aby nie stracił na autentyczności; każdy islandczyk doskonale zna każdy szczegół tej historii. A historia Guðlaugura jest doprawdy niezwykła - przez ok. 5 godzin płynął w kierunku wyspy w lodowatym oceanie (temperatura wody 5-3°C) by przez kolejne dwie przedzierać się boso przez pole lawy w zamieci śnieżnej aby w końcu znaleźć pomoc w pierwszym napotkanym domostwie. Jest to póki co jedyny taki przypadek na świecie i badania wykazały, że tkanka tłuszczowa Guðlaugurabardziej przypomina tkankę foki niż człowieka.
Największym atutem filmu są zdumiewająco realistyczne ujęcia i bohaterska wręcz rola głownego aktora, który w wodzie musiał spędzić większość czasu. Odważne zdjęcia kręcone na otwartym morzu (dla potrzeb filmu naprawdę zatopiono kuter) łącznie z kluczową sceną wychodzenia bohatera na brzeg podczas sztormu (w której to scenie zagrał sam reżyser nie chcąc narażać życia aktorów) naprawdę oddają atmosferę zagrożenia i surowość żywiołu jakim moze być jest woda.

Ostatnio sam też miałem okazję doświadczyć na sobie jak to jest znaleźć się poza burtą w lodowatym oceanie. Zdarzyło się to podczas leniwego niedzielnego żeglowania po zatoce Faxaflói nieopodal Reykjaviku. Wychodząc poza bezpieczą strefę za potrzebą, złapałem się elementu żaglówki, który nie był przytwierdzony na stałe. Wystarczyła chwilowa utrata równowagi aby po chwili zobaczyć bąbelki powietrza unoszące się ku powierzchni wody, a potem oddalającą się żaglówkę. Oczywiście załoga zorientowała się w mig co się stało i zaczęłą manewry w celu wyłowienia mnie z powrotem na pokład. Aby zrobić zwrot w moją stronę musieli odejść na sporą odległość, co w połączeniu z nieudaną próbą rzucenia mi koła ratunkowego oraz stopniowym przenikaniem morskeigo chłodu przez ciało spowodowało, iż zacząłem się czuć dosyć nieswojo. Ostatecznie po raz pierwszy w życiu byłem "człowiekiem za burtą" i za bardzo nie wiedziałem czego mogę się po tej roli spodziewać.
Jeszcze tylko chwilowy stres spowodowany widokiem żaglówki pędzącej prosto na mnie, uchwycenie się rzuconego (tym razem celnie) koła ratunkowego i już byłem z powrotem na pokładzie.
To niespodziewane doświadczenie kosztowało mnie telefon i jedną z cześci do GoPro, którymi słona woda morska zajęła się w znanym sobie stylu.



wtorek, 13 listopada 2012

Zimowy upadek

Dzisiaj rozpoczęłam swój zimowy sezon rowerowy. Wyszłam z domu... w ten ciemny poranek wsiadłam na rower i pomyślałam jak to przyjemnie jest jechać czując zapach świeżego powietrze. Wczoraj Tomek zamontował mi nowe światełka, więc cieszyłam się jak dziecko. Dodatkowe mrugające światełko przypięłam sobie do torebki aby czuć się jeszcze bardziej bezpiecznie. 
Kiedy na niebie gwiazdy już dogasały postanowiłam tym razem pojechać do pracy inną drogą, która wiedzie dookoła parku. W okresie wakacyjnym wyremontowano tam chodnik, który ja się okazało zamienił się zimą w lodowisko. Nie trzeba było długo czekać na reakcje mojego roweru na tą niespodziankę. Nawet nie pamiętam jak znalazłam się na betonie. Moje śniadanie i owoce zostały automatycznie wyrzucone z koszyka i pofrunęły na jezdnie. Kierowcy aut zwolnili nie wiedząc czy pozbieram się sama czy może mi pomóc. Na szczęście moja puchowa kurka, w której wyglądam jak dżdżownica zamortyzowała upadek. Rower jednak nie nadawał się do dalszej jazdy. Próbowałam jeszcze naprawiać łańcuch ale czas już nie pozwałam mi na to.    Pozbierałam śniadanie z ulicy i ruszyłam pieszo do pracy zostawiając po drodze rower u Tomka w pracy.
Przyznam jednak, że bardziej odczułam ten wypadek psychicznie niż fizycznie. Przyszłam do pracy strasznie roztrzęsiona. W swoim życiu już tyle razy spadałam z roweru, że ciężko to policzyć. Czuje jednak, że im jestem starsza coraz gorzej to znoszę. Co zmienia się w człowieku, że z czasem jest coraz ciężej podnieść się po upadku? Nie chodzi przecież o ból fizyczny. To jest coś w Nas samych... bo przecież jesteśmy już stateczni, poważni i to własnie może usypia czujność... Wcale nie jest tak, że po kolejnym upadku człowiek jest silniejszy. Być może nie boi się go tak bardzo bo zna jego smak ale pomimo tego zbiera się po nim już znacznie dłużej. Hmm...a może jeszcze jestem w szoku.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Polski akcent


Czasami mam wrażenie, że daleko od kraju kultywowanie polskich tradycji nabiera nowego wymiaru.  Dbanie o polskie zwyczaje jest bardziej świadome i przemyślane.
Często bowiem odpowiadamy sobie na pytanie czym dla mnie jest polska tradycja i czy chcę ją obchodzić. Poza tym wiele osób, które nie znają polskich zwyczajów pyta skąd się one wywodzą, jaki jest ich zarys historyczny, co oznaczają itp. Aby dobrze odpowiedzieć na wszystkie pytanie osobom, które nie mają pojęcia o polskiej kulturze trzeba niejednokrotnie samemu trochę się dokształcić. W Polsce bowiem często nie zastanawiamy się nad pewnymi zwyczajami, po prostu obchodzimy tak jak wszyscy dookoła. Tutaj nie jest to jednak żadne wytłumaczenie. Jeśli chcemy coś robić powinniśmy wiedzieć dlaczego.
Nie mamy bowiem żadnych presji społecznych oraz rodzinnych.Wręcz przeciwnie wymaga to od Nas dużo determinacji i siły aby iść pod prąd. Jesteśmy tutaj w mniejszość, a wiele polskich tradycji Islandczycy nie rozumieją. Nie wszystkim starcza odwagi, siły i chęci aby działać.  To musi wypływać z Nas samych. Nikt Nas bowiem do niczego tutaj nie zmusza.

Do tych refleksji skłonił mnie niedawno obchodzony dzień Wszystkich Świętych. W Polsce jest to czas refleksji i zadumy. Rodziny idą na cmentarze aby zapalić świeczkę bliskim zmarłym.
W Islandii natomiast jest to czas zabawy Halloween. Przebrane dzieci chodzą po domach prosząc o słodycze, a dorośli w strojach wampira czy zombie idą na tańce do miasta. Jest to czas radości i zabawy. W takich momentach ciężko jest wytłumaczyć Islandczykom, że my wolimy iść na cmentarz i zapalić znicz. Oni nie rozumieją dlaczego się smucimy skoro to taki radosny czas. Od Nas również wymaga to wiele determinacji. Kiedy wszyscy bawią się my ruszamy na cmentarz, na którym nie ma nawet jednego płonącego znicza. Jest ciemno i smutno a rodzina, z którą zazwyczaj spędzamy ten czas jest daleko w Polsce.
W takich momentach  przychodzą na pomoc przyjaciele, którzy stają się jak rodzina. Poza tym w dniu Wszystkim Świętych jest również spotkanie przy grobie polskich marynarzy w Reykjaviku organizowane przez urząd konsularny. W większym gronie zawsze raźniej.

Idąc za ciosem postanowiliśmy również uczcić Dzień Niepodległości. Spotkaliśmy się z przyjaciółmi aby obejrzeć polski film "Bitwa Warszawska" oraz upiec rogale marcińskie (poznański specjał). Aby tego było mało to włączyliśmy również pieśni patriotyczne i zaczęliśmy śpiewać (z tym poszło nam znacznie gorzej). Było bardzo wesoło i radośnie. Opowiadaliśmy o czasach dzieciństwa i o panujących zwyczajach w danej rodzinie. Najwięcej opowiadały dzieci wojskowych czyli ja i Miłosz. Mieszkanie koło jednostki wojskowej miało swoje uroki szczególnie w takim dniu 11 listopada. 

Wspomnę tylko, że nie nie tylko w święta głośno o polskiej kulturze. W miejscowości Selfoss tydzień temu odbyły się dni polskie. Było gwarno i wesoło. Polacy stanęli na wysokości zadania.  Było duuużo jedzenia, zdjęcia z Polski przygotowane przez Polskie Stowarzyszenie Fotografów "Pozytywni" (do których należy Tomek) i dużo zabawy.

Prezentacja książek i wystawa zdjęć Pozytywnych. Fot. Tomasz Chrapek

Polskie specjały w Selfoss. Fot. Tomasz Chrapek

...i polskie pieśni. Fot. Tomasz Chrapek



czwartek, 8 listopada 2012

Sztorm

Jeszcze nigdy nie przeżyłam takiego sztormu jaki był w piątek. Wiatr dochodził w porywach do 64 m/s czyli ok. 230 km/h. Dla porównania huragan Sandy paraliżujący Stany Zjednoczone tyczeń wcześnie wiał z prędkością do 175 km/h. 
Z okna swojej pracy mogłam obserwować jak ogromne fale przelewały się przez wały zalewając przejeżdżające samochody. Fale niosły ze sobą ogromne ilości kamieni powodując duże zagrożenia. Jak jechałam do pracy, musiałam mocno trzymać kierownice aby bezpiecznie dotrzeć do celu.

W południe już wszystkie jednostki pomocnicze były w pogotowiu. Tomek jak również wszyscy pozostali wolontariusze zostali wezwani do stawienia się w swoich jednostkach. Bardzo dużo ratowników ruszyło na pomoc ludziom. Wiatr zrywał dachy oraz wyrzucał auta z drogi. Wiele osób zostało również porwanych przez wiatr. Lekarze mieli w tym dniu pełne ręce roboty.

Wzywano przez radio aby nie wybierać się w dalekie podróże oraz sugerowano pozostanie w domach. W wielu miejscach woda morska uszkodziła instalacje świetlne. Jadąc autem byłam zmuszona przejechać na czerwonym świetle (dziwne uczucie).

Na północy kraju spadł natomiast gęsty śnieg paraliżując większość miast i miasteczek. Wiele dróg zostało zamkniętych. Na facebooku bardzo szybko rozchodziły się informacje oraz zdjęcia tego co się dzieje w kraju.

Sztorm miał też duży wpływ na festiwal Airwaves. Wiele osób nie dało rady dotrzeć na koncerty. Tym samym samo słowo Air-waves można było interpretować dosłownie.

Wielu turystów odwiedzających Islandię w tym czasie nie mogło uwierzyć w to co zobaczyli. Kraina ognia i lodu po raz kolejny pokazała, że może być niebezpieczna.