Więź łącząca mieszkańców Wyspy z oceanem jest oczywista, jednak od zawsze "wielka woda" miała podwójną rolę: tej co daje i tej co zabiera. Z oceanu pochodziło drewno do budowy domostw i ryby, które zapewniły Islandii gospodarczą stabilizację. Niestety cena, którą od zawsze płacili Islandczycy za dary morza nie jest niska: co roku woda zabierała życie od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Praktycznie każdy mieszkaniec ma w swojej rodzinie historię związaną ze śmiercią na morzu, dlatego też film ten portretujący postać Guðlaugura Friðþórssona - jedynego ocalałego marynarza po zatonięciu kutra Breki u wybrzeży Vestmannaeyar w 1984r - dotyka żywej traumy części islandzkiego społeczeństwa. Obraz to wyważony i z dokumantalną wręcz ścisłością trzymający się faktów. Zapewne reżyser nie chciał ozdabiać go zbytnio efektami aby nie stracił na autentyczności; każdy islandczyk doskonale zna każdy szczegół tej historii. A historia Guðlaugura jest doprawdy niezwykła - przez ok. 5 godzin płynął w kierunku wyspy w lodowatym oceanie (temperatura wody 5-3°C) by przez kolejne dwie przedzierać się boso przez pole lawy w zamieci śnieżnej aby w końcu znaleźć pomoc w pierwszym napotkanym domostwie. Jest to póki co jedyny taki przypadek na świecie i badania wykazały, że tkanka tłuszczowa Guðlaugurabardziej przypomina tkankę foki niż człowieka.
Największym atutem filmu są zdumiewająco realistyczne ujęcia i bohaterska wręcz rola głownego aktora, który w wodzie musiał spędzić większość czasu. Odważne zdjęcia kręcone na otwartym morzu (dla potrzeb filmu naprawdę zatopiono kuter) łącznie z kluczową sceną wychodzenia bohatera na brzeg podczas sztormu (w której to scenie zagrał sam reżyser nie chcąc narażać życia aktorów) naprawdę oddają atmosferę zagrożenia i surowość żywiołu jakim moze być jest woda.
Ostatnio sam też miałem okazję doświadczyć na sobie jak to jest znaleźć się poza burtą w lodowatym oceanie. Zdarzyło się to podczas leniwego niedzielnego żeglowania po zatoce Faxaflói nieopodal Reykjaviku. Wychodząc poza bezpieczą strefę za potrzebą, złapałem się elementu żaglówki, który nie był przytwierdzony na stałe. Wystarczyła chwilowa utrata równowagi aby po chwili zobaczyć bąbelki powietrza unoszące się ku powierzchni wody, a potem oddalającą się żaglówkę. Oczywiście załoga zorientowała się w mig co się stało i zaczęłą manewry w celu wyłowienia mnie z powrotem na pokład. Aby zrobić zwrot w moją stronę musieli odejść na sporą odległość, co w połączeniu z nieudaną próbą rzucenia mi koła ratunkowego oraz stopniowym przenikaniem morskeigo chłodu przez ciało spowodowało, iż zacząłem się czuć dosyć nieswojo. Ostatecznie po raz pierwszy w życiu byłem "człowiekiem za burtą" i za bardzo nie wiedziałem czego mogę się po tej roli spodziewać.
Jeszcze tylko chwilowy stres spowodowany widokiem żaglówki pędzącej prosto na mnie, uchwycenie się rzuconego (tym razem celnie) koła ratunkowego i już byłem z powrotem na pokładzie.
To niespodziewane doświadczenie kosztowało mnie telefon i jedną z cześci do GoPro, którymi słona woda morska zajęła się w znanym sobie stylu.