Dzisiaj rozpoczęłam swój zimowy sezon rowerowy. Wyszłam z domu... w ten ciemny poranek wsiadłam na rower i pomyślałam jak to przyjemnie jest jechać czując zapach świeżego powietrze. Wczoraj Tomek zamontował mi nowe światełka, więc cieszyłam się jak dziecko. Dodatkowe mrugające światełko przypięłam sobie do torebki aby czuć się jeszcze bardziej bezpiecznie.
Kiedy na niebie gwiazdy już dogasały postanowiłam tym razem pojechać do pracy inną drogą, która wiedzie dookoła parku. W okresie wakacyjnym wyremontowano tam chodnik, który ja się okazało zamienił się zimą w lodowisko. Nie trzeba było długo czekać na reakcje mojego roweru na tą niespodziankę. Nawet nie pamiętam jak znalazłam się na betonie. Moje śniadanie i owoce zostały automatycznie wyrzucone z koszyka i pofrunęły na jezdnie. Kierowcy aut zwolnili nie wiedząc czy pozbieram się sama czy może mi pomóc. Na szczęście moja puchowa kurka, w której wyglądam jak dżdżownica zamortyzowała upadek. Rower jednak nie nadawał się do dalszej jazdy. Próbowałam jeszcze naprawiać łańcuch ale czas już nie pozwałam mi na to. Pozbierałam śniadanie z ulicy i ruszyłam pieszo do pracy zostawiając po drodze rower u Tomka w pracy.
Przyznam jednak, że bardziej odczułam ten wypadek psychicznie niż fizycznie. Przyszłam do pracy strasznie roztrzęsiona. W swoim życiu już tyle razy spadałam z roweru, że ciężko to policzyć. Czuje jednak, że im jestem starsza coraz gorzej to znoszę. Co zmienia się w człowieku, że z czasem jest coraz ciężej podnieść się po upadku? Nie chodzi przecież o ból fizyczny. To jest coś w Nas samych... bo przecież jesteśmy już stateczni, poważni i to własnie może usypia czujność... Wcale nie jest tak, że po kolejnym upadku człowiek jest silniejszy. Być może nie boi się go tak bardzo bo zna jego smak ale pomimo tego zbiera się po nim już znacznie dłużej. Hmm...a może jeszcze jestem w szoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz