czwartek, 30 sierpnia 2012

Polskie wojaże 1-19 sierpnia

Czytałam właśnie, że dobre samopoczucie po urlopie trwa tylko 3 dni od powrotu z wakacji i nie ma znaczenia jak długi był to wypoczynek  Ufając tym badaniom moje wakacje w Polsce, które skończyły się  ponad tydzień temu są już tylko wspomnieniem. Jest jednak co wspominać!
Ruszyłam sama do Polski 1 sierpnia na okres ponad dwóch tygodni. W związku z tym, że Tomek miał wcześniej wyjazd do Grenlandii, nie mógł mi towarzyszyć w mojej podróży. 

Iskrą motywacyjną wyjazdu było zaproszenie kolegi Przemka vel Murzyna na wesele. Była to dla mnie niesamowita okazja spotkania się z całą ekipą tarnogórską. W jednym czasie miałam okazję ze wszystkimi porozmawiać i potańczyć. Nie często zdarzając się takie możliwości.
Niektórych znajomych nie wiedziałam po parę lat. Dziwiło mnie jednak to, że nawet ludzie mieszkający w tej samej miejscowości nie mają wiele czasu na spotkania. Wszyscy zasłaniali się brakiem czasu. Miałam  wrażenie, że każdy wpadł w wir pracy, dzieci, domu i kredytu. Szkoda, że ostatecznie tylko wesela i pogrzeby stają się miejscem spotkań. 
Powracając jednak do imprezy to było tak idealnie, że nawet nie wiem o czym napisać. Wszystkie ramy kulturowo-społeczne zostały zachowane. Nie było nawet żadnej zabawnej wpadki. Pewnie wiele par marzy o takim weselu ale z drugiej strony to własnie niesztampowe zachowania i rzeczy wspomina się najdłużej. 

Drugim ważnym powodem wyjazdu była chęć ujrzenia mojego siostrzeńca Dawida oraz spędzenie czasu z rodziną. Niesamowite jak dzieci się zmieniają. Nie bez powodu uważa się, że to właśnie dzieci są zwierciadłem upływającego czas. Zmiana była diametralna. Rok temu wyjeżdżając z Polski żegnałam niemowlę, a w tym roku witałam się z małym chłopczykiem. Przebywanie z dzieckiem było ciekawym doświadczeniem. Dzieci są jak syreny policyjne, jak tylko zrobisz coś nie po ich myśli to wszczynają alarm. Szybko trzeba je czymś zainteresować aby je uspokoić. Za to uśmiechem rekompensują wszystko.



Poza tym zrobiłam sobie kilka postanowień przed wyjazdem. Przede wszystkim wakacje będą czasem spokoju i sielanki. Przyznam, że założenie z góry było ciężkie do zrealizowania ale starałam się jak mogłam. Myślę, że spokój najpierw należy znaleźć w sobie, a wówczas każde działanie będzie wyważone. Aby pomóc sobie w tych rozważaniach już w pierwszy dzień powiesiłam sobie hamak między śliwką, a orzechem. Było to doskonałe miejsce do przetrwania sierpniowych upałów. Poza tym tata wyreperował mi mój rower w kwiaty, który był moim ulubionym środkiem transportu między Królestwem Laryszonii, a TG. Jazda polami w czasie żniw była czystą przyjemnością nie wspominając już o latających nad głową bocianach. 



Ważną kwestią mojego urlopu było spotkanie się z przyjaciółmi. Zrobiłam wszystko co w mojej mocy aby mi się to udało. Przede wszystkim postanowiłam wybrać się z Madzią i Agą w góry. To był strzał w dziesiątkę. Poza domem, na szlaku rozkwitały rozmowy egzystencjalne. Nie przeszkadzał Nam nawet deszcz. Ruszyłyśmy z Węgierskiej Górki czerwonym szlakiem do schroniska Słowianka.


Wieczorem miałyśmy szansę rozgrzać się przy ognisku. 


Na drugi dzień ruszyłyśmy na Hale Rysianke.



Aby ostatecznie dotrzeć na Krawców Wierch.


W  bacówce przyplątał się do Nas piesek Burek, który towarzyszył Nam już do końca podróży czyli zejścia do Złatnej gdzie złapałyśmy stopa do Żywca.


Wracając mogłyśmy podziwiać wschodzące słońce zza drzew


Góry były dopiero początkiem moich podróży. Na drugi dzień postanowiłam pojechać do Poznania w odwiedziny do Doroty i Łukasza. W Poznaniu nie byłam już 5 lat od czasu ukończenia studiów. Miło było zatem zjawić się na starych śmieciach. Spotkać się z Agatą i przemierzyć wąskie uliczki starego miasta. Udało mi się nawet pojechać nad Rusałkę.


Z Agatą tuż koło rynku



Na koniec zostawiłam sobie stały punkt moich podróży czyli Częstochowę. Tym razem jednak wolałam się skupić na odwiedzeniu Patrycji i teściów niż gonitwie między wszystkimi członkami STKNu.
Patrycja w ciąży wyglądała przepięknie.


Z Częstochowy wróciłam do Królestwa Laryszonii gdzie czekało na mnie rodzinne spotkanie. Przyjechała siostra oraz rodzinka z Mogilna. Dzięki pięknej pogodzie i miłej atmosferze w głowie pozostał mi obraz wakacyjnej sielanki.

Nie wspominając już o pysznych warzywach i owocach z przydomowego ogrodu.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Lata 20'te

Głównym punktem ostatniego weekendu była swingowa impreza u Ani i Karola. Wcześniej przeprowadziłam wnikliwą rozmowę z naszą koleżanką Olą na temat lat 20tych. To jest jej ulubiony punkt w historii. Wszystko przez muzykę Lindy hop, której jest wielką fanką. W dużej mierze dzięki niej wystylizowałam się na damę z dawnych lat. Tomkowi wystarczyło również parę dodatków takich jak kaszkiet i szelki aby zmienić styl.
Impreza była międzynarodowa. Poznaliśmy bardzo ciekawych ludzi. Muzyka swingowa rozbrzmiewała w mieszkaniu, porywając ludzi do tańca. Wcześniej jedna z koleżanek gospodarzy udzieliła wszystkim wskazówki co do kroków tanecznych. Dzięki przebraniom mogliśmy się w łatwy sposób przenieść w świat międzywojenny. Większość z panów miała meloniki, natomiast panie miały pióropusze, rękawiczki i wolaki. Na ścianach wisiały natomiast piękne plakaty z lat 20tych. Myślę, że też i nasze zachowania były zmienione. Byliśmy bardziej eleganccy i powściągliwi ;) 
Tak wystylizowani ruszyliśmy do miasta. Reykjavik jest tak otwarty na różnego rodzaju imprezowe pomysły, że nikt szczególnie nie zwrócił na Nas uwagi. Całą ekipą dotarliśmy do Dolly, gdzie mieliśmy okazję już przenieść się w świat muzyki XXI wieku. Wielką niespodzianką był również fakt, że tuż obok Nas siedział Ben Stiller. Śmialiśmy się, że jest naszym prezentem urodzinowym dla Ani. 
Ja przyznam się, że nawet nie wiedziałam kim on jest. Musiałam dokładnie się przyjrzeć aby skojarzyć go ze światem filmu, gdyż jego nazwisko nie wiele mi mówiło. Niesamowite było to, że wielu ludzi nadal czuje przyspieszony rytm serca widząc kogoś znanego. Myślę, że jest to chęć "świecenia światłem odbitym" czyli podziwiajcie mnie bo znam Pana X. Dobrze jednak, że w Islandii można się tego wyzbyć. Tutaj po prostu wszyscy się znają ;)


czwartek, 23 sierpnia 2012

Papierowa rocznica

Rocznica ślubu była pod znakiem samych pozytywnych niespodzianek. Wszystko dzięki Tomkowi. Stanął na wysokości zadania ;) Ja zachowałam się jak typowa księżniczka. Wystroiłam się w nową sukienkę i pachniałam ;) 

Wcześniej jednak zrobiłam wszystko aby  wrócić z wakacji na czas i ten dzień spędzić razem. Początkowo miałam w planach przylecieć bezpośrednim lotem z Krakowa, który był dzień po naszej rocznicy. Ostatecznie udało mi się znaleźć łączony lot przez Londyn i wylądować dokładnie w nocy z 19 na 20 sierpnia. Być może symbole nie są dla niektórych ważne (patrz Tomek) jednak ja nie wyobrażałam sobie spędzić ten czas osobno i jeszcze na dodatek w dwóch różnych krajach.  

Tomek przyjechał po mnie na lotnisko z... pralką. To prawie jak kwiaty, pomyślałam ;) Okazało się, że w tym czasie wymienił starą pralkę na nową i nie miał jej gdzie zostawić więc załadował ją do samochodu. Pralka towarzyszyła nam również w drodze do restauracji i do kina. Teraz jak o tym piszę to uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Rzeczy niebanalne pamiętamy w końcu najdłużej. 

Największą jednak niespodzianką nie była kolacja, kwiaty czy kino w wykonaniu Woodego Allena tylko nakręcony film Tomka dla mnie. Kiedy już wróciłam do domu myśląc "cóż za piękny dzień" otrzymałam wisienkę na torcie. Usiadłam w moim bujanym fotelu i obejrzałam na projektorze życzenia Tomka i przyjaciół. Niesamowite uczucie. Dziękuje Ci mężu.
I.

P.S. To jeszcze nie był koniec niespodzianek! Wszystkich chętnych zapraszam do obejrzenia albumu zdjęć Tomka pt. "W Całości" z lat 2006-2012. W piątek kurier do moich rąk własnych dostarczył przesyłkę. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Maraton nr.1

No i stało się. Po kilku miesiącach treningów, a tak naprawdę po kilkunastu latach wszelakiego biegania, udało mi się ukończyć maraton - święty graal długodystansowców i hołd dla możliwości ludzkiego ciała. Mimo nadwyrężonej łydki i niedostatku treningów (miesięczna przerwa na Grenlandii) te 42 km sprawiły mi niesamowitą radość - słoneczna pogoda, doping ludzi wzdłóż trasy oraz nieocenione towarzystwo Allesandro - znajomego Włocha, któremu z tego miejsca dziękuję za ciekawe rozmowy przez pierwsze 15km. Ostatecznie czas 4h49min nie należy może do najlepszych, jednak trzeba kiedyś po raz pierwszy przebiec ten dystans aby móc potem czynić postępy i porównywać swoje czasy. Po drodze natknąłem się na sławny "mur" w okolicach 33km, który dziwnym trafem rozciągnął się do 38km; po przystanku na uzupełnienie płynów ciężko było zmusić ciało do kolejnej porcji kilometrów, musiałem coś w sobie złamać, przebić się głową przez "mur". Obecnie lecząc obolałe łydki i biodra snuję plany następnych biegów, tym razem będzie to już w formie "minimalistycznej" czyli jak najbardziej zbliżonej do biegania boso (za sprawą świetnych butów Vibram FiveFingers). Marzą mi się również ultramaratony powyżej 100km górskimi szlakami, jednak zdaję sobie sprawę, iż droga do tego będzie jeszcze bardziej wymagająca.

środa, 1 sierpnia 2012

Letni weekend z Þorsmörk do Skógar.

Czas był najwyższy po temu aby zapakować plecaki, zasznurować trekkingowe buty i ruszyć w drogę. Niczym pielgrzymi udaliśmy się obcować z naturą na jeden z najpiękniejszych szlaków Islandii: trasę z Þorsmörk do Skógar.
Czas był najwyższy dlatego, iż właśnie znaleźliśmy się w centrum słonecznego islandzkiego lata i z tego punktu naprawdę nie mogliśmy liczyć na nic lepszego w kategoriach pogodowych. Również był to ostatni weekend Izabeli przed wyjazdem do Polski, gdzie z pewnością przyda jej się wspomnienie śniegu i chłodnego lodowcowego powiewu na twarzy gdy będzie smażyć się przemierzając rogrzane do białości chodniki i topiące się asfalty polskich miast.
Plan, który siedział nam z tyłu głowy przez kilka lat już, dojrzał na tyle, iż mimo sobotniego zapóźnienia reakcji spowodowanego piątkowym grillowaniem u znajomego, udało nam się spakować i wyruszyć w przeciągu kilku godzin od pobudki. Problem z tego typu wędrówkami na Islandii jest taki, iż z reguły kończą się w zupełnie innym miejscu niż się zaczęły, zmuszając uczestników do poszukiwania logistycznego wyjścia z transportowego impasu (eufemistycznie rzecz ujmując - na Islandii nie wszędzie jeszcze asfalt położono). W naszym przypadku rozważyliśmy kilka opcji dojazdu i ostatecznie wykoncypowaliśmy hybrydowe rozwiązane oparte na naszej poczciwej Vitarze i niezawodnym autostopie: samochód zostwiliśmy w Hvollsvollur, skąd ruszyliśmy stopem ku przygodzie. Jakież było nasze zdziwienie gdy pierwszy kierowca zaoferował nam podwózkę do samego Þorsmörk, co samo w sobie zmieniło nasz plan dosłownie o 180° (w założeniu mieliśmy startować ze Skógar), ale hej, czymże jest autostop bez zmiany planów. Z trójką młodych Islandczyków zabraliśmy się zatem na przejażdżkę okraszoną ciekawymi rozmowami i przejeżdżaniem licznych rzek po drodze.
Przejście samo w sobie było, przynajmniej dla mnie retrospektywnym doświadczeniem - 6 lat temu, podczas mojego pierwszego pobytu na Islandii szedłem dokładnie tą samą ścieżką, biwakując nawet pod tą samą górą, pod którą rozbiliśmy z Izą nasz dwuosobowy dom marki Mountain Hardware.
O tej porze roku i w tych dniach tygodnia (weekend) ciągnął naszym szlakiem nieustanny orszak turystów, spośród których zapoznaliśmy miłą parę Szwajcarów oraz Michała - pięciolatka z Polski, który z rodzicami (i ich wielkimi plecakami) zamierzał dojść aż do Landmannalaugar. Mniej więcej w połowie drogi, między lodowcami Eyjafjallajokull (ten właśnie) i Myrdalsjokull, na nowopowstałym stożku wulkanicznym spotkaliśmy Niemca, który obiad postanowił ugotować sobie na gorącej lawie - pomiędzy dymiącymi skałami umieścił po prostu garnek z wodą.
Wraz ze zbliżaniem się do celu naszej wędrówki (miejscowość Skógar znana głównie z wodospadu Skógarfoss) wyczerpywały się powoli nasze siły, natomiast na sile przybierał ból nóg i pleców. Spadał także odsetek turystów z wielkimi plecakami świadczącymi o ambitnych planach trekkingowych na korzyść ludzi-prosto-z-samochodu, którzy z rozpędu niejako angażowali się w dalszą niż tylko na szczyt wodospadu wędrówkę. Tych drugich łatwo było rozpoznać po swobodzie i beztroskiej lekkości z jaką poruszali się po okolicznych łąkach, w przeciwieństwie do ciężkich i zmęczonych sylwetek trekkerów schodzących na "ostatnich nogach" ze szlaku. Jeszcze tylko podjazd autostopem po samochód i jak gdyby nigdy nic pędzimy z powrotem do cywilizacji, unosząc te kilkadziesiąt przebytych kilometrów ze sobą jako pamiątkę z wakacji na Islandii.

Pod spodem trasa drugiego dnia wędrówki, kilka zdjęć oraz komentarz Izabeli w formie pliku audio. 


Autostopowe przeprawy przez rzeki


Biwak przy szlaku


Ogrzewające właściwości stożka wulkanicznego

Chatka Fimmvörðuhálsskáli

Przy jednym z licznych wodospadów na rzece Skóga