Tyle razy obiecywałam sobie, że będę pamiętać gdzie leży granica mojej fizycznej wytrzymałość. W końcu kto jak kto ale ja powinnam znać swój organizm najlepiej. Czyż nie jest tak?
Lata chodzenia po górach, jazdy na rowerze, biegania, wspinania, pływania powinny nauczyć mnie gdzie w aktywności kończy się przyjemność, a zaczyna się walka z własnymi słabościami.
Wiem, że pokonywanie własnych słabości jest ważne. Daje siły na kolejne działanie oraz wywołuje mnóstwo emocji, dzięki którym dane zdarzenie zapamiętujemy na całe lata.
Z drugiej jednak strony czas rzeczywisty danego zdarzenia dłuży się w nieskończoność, a człowiek marzy już tylko o tym żeby wszystko dobrze się skończyło.
Dzisiaj własnie miałam okazję przeżyć taki stan.
Zaczęło się niewinnie od wyjazdu na narty z Olą i Darkiem. Z uwagi na fakt, że nie mamy do końca skompletowanego sprzętu narciarskiego, podzieliliśmy się na dwie drużyna. Ja i Darek ruszyliśmy na stok, a Ola i Tomek skorzystali z nart biegowych. Po 2 godzinach jazdy spotkaliśmy się na obiedzie i zamieniliśmy się sprzętem. Byłam już trochę zmęczona ale z drugiej strony pomyślałam, że byłoby przyjemnie wypróbować biegówki na szlaku.
Już wtedy powinna zapalić mi się lampka ostrzegawcza, że pomysł przemierzenia 13 kilometrowej trasy po dwóch godzinach jazdy na nartach to może być za wiele dla mnie.
Pogoda jednak była piękna i słoneczna. Tomek, Ola i Darek zostali na stoku, a ja ostatecznie sama ruszyłam ku przygodzie.
Pierwsze 5 kilometrów było bardzo przyjemne. Z każdym jednak następnym kilometrem traciłam siły. Najgorsze zaczęło się jednak w połowie drogi. Gęste chmury pokryły niebo i zaczęła się zamieć. Potężna burza śnieżna. Wszystko dookoła było białe. Niebo i śnieg zlały się w całość. Ślady nart zaczęły się zacierać. Żadnych oznakowań na trasie, żadnych drzew, żadnych punktów orientacyjnych, żadnego schronienia. Zmrożony śnieg wbijał się w ciało, a dookoła pustka. Czułam przeszywające zimno i ból wszystkich mięśni. Islandzka pogoda po raz kolejny zagrała nie fair.
To był dla mnie ten moment gdzie kończy się granica mojej wytrzymałość. Teoretycznie powinnam się zatrzymać, podziękować za piękną wycieczkę i wrócić do domu. W praktyce nie było to jednak takie proste. Miałam do przebycia jeszcze jakieś 6 kilometrów pod warunkiem, że nie zgubie szlaku. Walczyłam ze zmęczeniem, ze swoimi słabościami, musiałam jednak myśleć trzeźwo i wykorzystać wszystkie swoje doświadczenia górskie. Najważniejszym zadaniem było nie zgubić szlaku. Idąc po omacku dotarłam do grupy ludzi, którzy znaleźli się w takim samym położeniu jak ja. W grupie poczułam się bezpieczniej. Razem zdecydowaliśmy się, że będziemy kontynuować podróż. Po godzinie morderczej jazdy na biegówkach dotarliśmy do bazy. Do teraz czuje smak herbaty jaką dostałam po dotarciu na miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz