środa, 25 stycznia 2012

Styczniowy aktywny weekend

Sobota.
Po ciężkiej, kilkutygodniowej pracy przy przeciąganiu zwałów chmur nad Wyspą Islandią, Pani Pogoda postanowiła odpocząć nieco w weekend, pozwalając maluczkim pobawić się na zewątrz. Wiatr, nieodzowny towarzysz Pogody zamilkł w zadumie i jakby zaszył się gdzieś pozostawiając po sobie tak rzadki w tej części świata bezruch w powietrzu. Więcej nie trzeba aby zatańczyć w tym powietrzu na paralotni.
Silnik nie odpalił gładko - trzeba było naszarpać się, aż ramię więdło ze zmęczenia. Potem lekki wiaterek z termicznymi podmuchami, gaz do dechy, kilka kroków i już hangary klubowe oddalają się, ludzie, samochody i drzewa zdają się patrzyć w górę z zazdrością... Piękny czas nie trwa długo, zatem po kilkudziesięciu minutach spiral i zabawy w powietrzu końcówki palców zaczynają drętwieć, a całe ciało co jakiś czas przechodzą dreszcze. Jeszcze tylko przelot nad budynkami Grafavogur i tuż tuż nad małą rzeczką. Czas lądować.
Paweł uczy się dopiero latać na napędzie, zatem pożyczam mu swój sprzęt bo warunki są naprawdę sprzyjające. Trochę kręcimy się w poszukiwaniu doskonałego kierunku startu, ale już po kilku minutach Paweł jest w powietrzu. Niestety po kolejnych kilku minutach ze zdumieniem odbieram od niego telefon - miał wypadek w powietrzu, wylądował cały i zdrowy jednak śmigło i kask roztrzaskane (kabel od zestawu komunikacyjnego wkręcił się w śmigło, wciągając w nie cały kask). Zdarza się. Na szczęście Paweł jest wypłacalny ;)
Dla podreperowania paralotniowego ducha wchodzimy na lokalną górkę "zlotową" - Ulfarsfell, skąd zaraz po zachodzie słońca startujemy w powietrzu stabilnym, spokojnym, jakby ukołysanym do snu.


Niedziela.
Arnar i Birgir z ekipy ratowniczej HSSR postanowili wziąć mnie ze sobą na wspinaczkowe wejście zimowe na jeden z najbardziej wyeksponowanych szczytów w okolicy - Kistufell w masywie Esji. Wyruszamy rano aby zacząć podchodzić o wschodzie słóńca. U podnóża góry spokojnie i pięknie - różowa jutrzenka i szczyty oblewane powoli wschodzącym, złocistym blaskiem. Dzielimy się sprzętem, uruchamiamy beepery lawinowe i w drogę. W miarę posuwania się ku górze północny wiatr wzmaga się, pojawiają się również płatki śniegu. W pewnym momencie musimy już założyć raki, odpiąć czekany i przejść do górskiej ofensywy - po to tu w końcu przybyliśmy. Wspinamy się przez skalne progi pokryte lodem, zmarzniętym śniegiem lub po prostu mchem. Wspinaczkowe czekany wbijają się pewnie w prawie każde podłoże, raki wgryzają się w lodowe stopnie. Na niektórych odcinkach musimy asekurować się liną - są miejsca wyeksponowane, a śneig pod butami nie zawsze jest pewny. Ostatni próg skalny i już jesteśmy na grani szczytowej - zdejmujemy raki, robimy zdjęcia, gratulujemy sobie pięknej drogi. Z powrotem trzeba przejść kawałek do miejsca, w którym możliwe będzie zejście z góry. Wybieramy strome pole śnieżne jako świetne miejsce do potrenowania zjadów - łączymy dwie 60-cio metrowe liny, zakładamy stanowisko z repika na skale i dół. Dwa zjazdy wstarczają aby znaleźć się w miejscu na tyle bezpiecznym aby spokojnie schodzić dalej. Przez cały czas ostry wiatr nie dawał nam chwili odpoczynku i teraz czujemy jak żołądek przemawia nam do rozumu - za następną skałą posilamy się, wszystko smakuje najlepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz